piątek, 26 kwietnia 2013

U Busha w bibliotece

Parę dni temu pisałem o prezydenckich ekslibrisach i Bibliotece Kongresu - dziś kontynuujemy temat biblioteczny. Wczoraj, 25 kwietnia, na terenie Southern Methodist University w Dallas otwarto muzeum oraz bibliotekę prezydencką George'a W. Busha. Z tej okazji do Dallas zjechali wszyscy żyjący bywsi prezydenci z małżonkami (i Berlusconi na dokładkę) i zaczęli wychwalać George'a W.


Dziwna była to uroczystość: każdy starał się Busha skomplementować, powiedzieć coś życzliwego, nawet jeśli przychodziło mu to z najwyższym trudem. Przypominało to nieco pogrzeb Richarda Nixona przed niemalże dwudziestu laty, kiedy wszyscy skupiali się na osiągnięciach byłego prezydenta (niewątpliwych, dodajmy), pomijając właściwie aferę Watergate. Byli prezydenci stają się bowiem chronionym dobrem wspólnym amerykańskiej wyobraźni zbiorowej, awatarami świętego urzędu "prezydentury" jako takiej.

Jimmy Carter, który nie zgadzał się z Bushem właściwie w żadnej sprawie, znalazł dwie rzeczy: pochwalił go za doprowadzenie do pokoju w  Sudanie i walkę z AIDS w Afryce. Obama - który do dziś obwinia Busha o przyłożenie się do kryzysu finansowego - uciekł się do najprostszych komplementów, mówiąc, że "Prezydent Bush jest dobrym człowiekiem". Kissinger na pogrzebie Nixona zacytował "Hamleta" - He was a man, take him for all in all (czyli - w tłumaczeniu Barańczaka -  Ja bym powiedział więcej: był człowiekiem) - ale chodziło mu chyba jednak o coś innego. Z pewnoscią jednak jest Bush człowiekiem niepozbawionym autoironii. Swoje przemówienie zaczął od stwierdzenia: Był taki okres w moim życiu, że trudno byłoby mnie znaleźć w bibliotece, a co dopiero myśleć, że mogę jakąś założyć

Na takie dictum wszyscy wybuchnęli szczerym śmiechem, za to zdecydowanie nerwowe uśmieszki wywołała uwaga Billa Clintona, który wskazał na bibliotekę i oznajmił: Powiedziałem prezydentowi Obamie, że to najnowszy, największy przykład odwiecznych zmagań byłych prezydentów, żeby przepisać historię na nowo. Niby żart, ale jednak bardzo prawdziwy, zresztą kto jak kto, ale Clinton doskonale wie o czym mówi.

Biblioteki prezydenckie budują prezydenci prywatnie, ze środków sponsorów, i urządzają też według własnego widzimisię. Później przechodzą one pod zarząd Archiwów Narodowych, ale o tym jak wygląda wystawa, decydują głównie ludzie danego prezydenta. Celem eskpozycji bibliotek nie jest obiektywne pokazanie dokonań byłych prezydentów, ale wystawienie im mniej lub bardziej kolorowej laurki. Dlatego w muzeum Busha II znajdzie się, na przykład gra komputerowa w której goście będą mogli zasiąść w jego fotelu i podjąć "za niego" kluczowe decyzje: czy najechać Irak czy nie, czy wprowadzić stan wyjątkowy w czasie huraganu Katrina etc. Nie należy się jednak spodziewać, że obie decyzje będą - z punktu widzenia twórców - równie słuszne: poprawne rozwiązanie będzie tylko jedno - takie, jakie wybrał GWB. 

Decision Points, czyli Zostań Bushem

Wydaje się, że biblioteka Busha jest kolejnym punktem na drodze do jego publicznej rehabilitacji. Badania pokazują, że opinia Amerykanów na jego temat znacznie się poprawiła od kiedy odszedł ze stanowiska. W ostatnich miesiącach prezydentury popierało go ledwie 25% obywateli (o 1% więcej niż Nixona w adekwatnym momencie). Dziś pozytywnie ocenia go już 47% - wciąż  mniej niż połowa, ale wydaje się, że to tylko kwestia czasu zanim Bush przekroczy tę magiczną granicę. Po jakimś czasie od złożenia urzędu wszyscy (prawie) prezydenci są coraz lepiej oceniani przez opinię publiczną, pamięta się tylko o tym, co zrobili dobrego, reszta rozmywa się w sosie "wspólnego, pozapolitycznego porozumienia". 

Bush ma szczęście - rolę prezydenckiego "złego" obsadził już dawno Richard Nixon, a Amerykanom w zupełności wystarcza jeden upadły prezydent. Jego postprezydenckie approval ratings nigdy nie przekroczyły 40%, mimo częściowej rehabilitacji ze strony środowisk akademickich, które dawno już pokazały, że - gdy rzetelnie oceniać jego politykę - okazuje się właściwie centrystą, a nie zaplutym karłem reakcji, za jakiego go uważano.  Dla zwykłych Amerykanów Nixon wciąż jest wygodnie zobiektywizowanym "złym", którego można wskazać palcem i wyśmiać, całkowicie przy tym pomijając rzetelną analizę zagrożeń, jakie wypływają z amerykańskiego ustroju i roli w nim prezydenta.

Z pewnością pomaga Bushowi dość sympatyczna - jakby nie było - osobowość: bezpretensjonalność, ujawnienie jego nowej pasji malarskiej, doniesienia rodzinne (chory ojciec, córka w ciąży). W dodatku, na tle dzisiejszych Republikanów wydaje się niezwykle ugodowym przedstawicielem amerykańskiej prawicy, o niemalże centrowych poglądach na niektóre sprawy. Wizerunek nieudolnego przygłupa, który rozpętuje wojny na prawo i lewo powoli jest zastępowany przez wizerunek miłego, stroniącego od biężącej polityki, rozczulającego dziadka zajmującego sie malowaniem piesków. Dziesięć lat temu wydawałoby się to czystą fantastyką, ale dziś staje się rzeczywistością.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz