sobota, 23 marca 2013

Wybierzmy sobie elektorat


Kiedy twoja partia zaczyna tracić głosy i przegrywać kolejne wybory, kiedy rozziew między elektoratem, a programem twojej partii zaczyna się robić coraz większy, możesz próbować zmienić partię, zmodyfikować swój program, otworzyć ją na elektorat z którym dotychczas było ci nie po drodze. To właśnie próbuje zrobić część Republikanów, na przykład przygotowując projekt ustawy emigracyjnej. Ale można też obrazić się na rzeczywistość i spróbować zmienić sobie elektorat - co robią Republikanie w kilku kluczowych stanach przy pomocy "gerrymanderingu", jednego z najstarszych antydemokratycznych narzędzi politycznych w historii amerykańskiej demokracji.

Manipulowanie granicami okręgów wyborczych, jest praktyka starą jak Stany Zjednoczone. 26 marca minie równo dwieście jeden lat od kiedy "Boston Gazette" opublikowało satyryczny rysunek przedstawiający "Gerry-mander", pokręcony niczym salamandra okręg wyborczy stworzony na potrzeby własnej partii przez gubernatora Massachussetts, Elbridge'a Gerry'ego (późniejszego wiceprezydenta). Gerry + salamander = gerrymander. 

oryginalny "Gerry-mander", 1812 rok

Packing polega na zgromadzeniu w jednym okręgu mozliwie jak najliczniejszych wyborców przeciwnika, żeby osłabić ich wpływy w pozostałych okręgach, cracking wręcz przeciwnie - na podzieleniu ich między tak wiele okręgów, by nie byli w stanie zwyciężyć w żadnym. Do tego dochodzi (zwłaszcza w przypadku Demokratów) dzielenie "łakomych kąsków" elektoratu między kilku kandydatów z tej samej partii. Efekty bywają przedziwne:

4. okręg Illinois, "nauszniki", obejmuje najbardziej latynoskie części Chicago (północna portorykańska, połuidniowa meksykańska). Mniejsza o to, że znajdują się na dwóch różnych końcach miasta i łączy je tylko kawałek autostrady - dzięki temu chicagowscy Latynosi mają tylko jednego kongresmena.



3. okręg z Maryland, obejmujący część Baltimore (hello, The Wire), przypominający "plamę krwi na miejscu zbrodni" albo "pterodaktyla z przetrąconym skrzydłem". Zupełnie zbędne dzieło Demokratów, którzy i tak mają ogromną przewagę w Maryland. 


Gerrymandering stosowały z powodzeniem obie partie, jak widać, ale trzeba przyznać, że Republikanie robią to wyjątkowo bezczelnie - i wyjątkowo skutecznie. 

Oto Republican State Leadership Committee, RLSC, organizacja zajmująca się promowaniem republikańskich kandydatów, opublikowała raport na temat postępów projektu o wiele mówiącej nazwie Redmap. Plan zakładał najpierw zdobycie większości w legislaturach stanowych (które ustalają kształt okręgów wyborczych), przed odbywającym się co dekadę spisem ludności (stanowiącego podstawę dla redistricting), a następnie nakreślenie takiej mapy wyborczej, która promowałaby Republikanów. Poszło znakomicie - choć w listopadowych wyborach na Republikanów zagłosowało w sumie o 1,3 miliona MNIEJ wyborców niż na Demokratów, zdobyli o 33 miejsca w Izbie Reprezentantów WIĘCEJ. 

RSLC chwali się, na przykład, wynikiem w Michigan: "Wybory 2012 roku były wielkim sukcesem Demokratów (...), wyborcy wybrali demokratycznego senatora wielkością ponad 20% głosów, a Obama wygrał o prawie 10%, ale (...) do Kongresu wybrano 9 Republikanów i 5 Demokratów". Zaiste, niezły wynik, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że na GOP zagłosowało o 5% mniej wyborców.

W Ohio wynik był bardzo podobny - pięcioprocentowa przewaga Republikanów - ale przełożenie na miejsca w Kongresie już zupełnie inne - 12 miejsc dla GOP, 4 dla Demokratów. Cytując RSLC: "I to mimo, że wyborcy oddali na republikańskich kandydatów zaledwie 52% głosów". Nie da się ukryć, jest się czym chwalić. W Pensylwanii jest jeszcze lepiej - nieco więcej głosów zdobyli Demokraci, co nie przeszkodziło Republikanom zdobyć aż 13 z 18 miejsc w Kongresie.



Wszyscy pieją z zachwytu nad jednomandatowymi okręgami wyborczymi, które rzekomo są bardziej demokratyczne - tymczasem dziś technologia pomaga w opracowywaniu fantazyjnych okręgów, wyznaczanych na podstawie danych demograficznych. Gerrymandering owszem, zapewnia stabilność okręgu, ale zarazem zmniejsza konkurencję ze strony drugiej partii i sprawia, że prawdziwa walka o miejsce rozgrywa się w prawyborach - z demokracją nie ma to jednak wiele wspólnego.

Uświadamia to sobie coraz więcej Amerykanów - wciąż pozostających w mniejszości, ale rosnących w siłę. Rozwiązanie spróbowała znaleźć Kalifornia, która w 2008 roku ustanowiła niezależną komisję mającą wyznaczyć na nowo granice okręgów po spisie ludności z 2010 roku. Trafiło do niej pięcioro Demokratów, pięcioro Republikanów i czwórka niezależnych. Efekt? Analizy wskazują, że Kalifornia ma dziś jedne z najbardziej "konkurencyjnych" okręgów wyborczych w całym kraju, a bycie kongresmenem nie jest już pracą na całe życie.

PS: Wiem, że o gerrymanderingu napisał dziś w Wyborczej Wojciech Orliński, ale nie wyrzucę do kosza tekstu, który od dawna był gotowy i czekał na publikację przy okazji rocznicy. 

piątek, 22 marca 2013

Santorum-Gingrich 2012! (albo odwrotnie)

W komedii Obywatele prezydenci (My Fellow Americans) John Lemmon i James Garner grają dwóch byłych prezydentów z opozycyjnych partii - Republikanina Kramera i Demokratę Douglasa. Są zajadłymi przeciwnikami politycznymi, serdecznie się nieznoszą, występowali przeciwko sobie w przeszłości, ale wspólne traumatyczne przejścia w połączeniu z niechęcią wobec innych polityków sprawiają, że Douglas i Kramer postanawiają wystartować razem w wyborach. Nie mogą tylko dojść do porozumienia w kwestii tego, który z nich zostanie kandydatem na prezydenta, a który na wice. Dziś dowiedzieliśmy się, że niemal równo rok temu political fiction, (dostosowane do panujących realiów, rzecz jasna) prawie stało się ciałem. Dość upiornym ciałem, dodajmy.


Okazuje się, że w czasie ubiegłorocznych republikańskich prawyborów, Rick Santorum i Newt Gingrich, prawie zgodzili się na wspólne wystartowanie we właściwych, listopadowych, wyborach, pod wspólnym, konserwatywnym "Unity Ticket". Obaj kandydaci nie znosili się serdecznie i atakowali się bez pardonu: Gingrich zarzucał Santorumowi, że służy wielkim korporacjom; Santorum Gingrichowi, że zmienia poglądy (i żony) jak rękawiczki. 

Byli jednak zgodni w dwóch kwestiach: po pierwsze, że Obama jest socjalistą, który planuje zniszczyć Amerykę; po drugie, że (względnie) centroprawicowy Mitt Romney byłby (jak ujął to Santorum) "najgorszym Republikaninem jakiego można wystawić przeciwko Obamie". Postanowili zatem stworzyć konserwatywną alternatywę, stanowiącą odpowiedź na głośno artykułowane wśród republikańskich wyborców hasło: Anybody But Romney - "Każdy, byle nie Romney".


Negocjacje między oboma sztabami zaczęły się w lutym, po tym jak Gingrich i Santorum wygrali kilka prawyborów, głównie na Południu, ale ostatecznie zaczęło zanosić się na wygraną Romneya.  Konserwatyści uznali, że tylko łącząc siły zdołają zablokować nominację Romneya. Dlaczego ostatecznie nie wyszło? Odpowiedź jest chyba oczywista - nie mogli się porozumieć w kwestii tego, czy będzie to kampania Santoruma i Gingricha, czy Gingricha i Santoruma. Każdy uważał, że to ON powinien być kandydatem na prezydenta - żaden nie chciał ustapić i zgodzić się na bycie wiceprezydentem, czyli de facto kwiatkiem do kożucha. Santorum argumentował, że to on zwyciężył dotyczczas w większej ilości stanów - Gingrich, że jest starszy od Santoruma, więc młodszy powinien ustąpić. Ostatecznie, to właśnie on zawiesił rozmowy i postanowił dalej próbować samemu - jak się wszystko skończyło, doskonale wiemy. 

wtorek, 19 marca 2013

Straszliwa prawda na temat Gwiazdy Śmierci...

Wczoraj pokazywałem wytwór prawicowej paranoi, który wyglądał jak parodia. Dziś prawdziwa, znakomita parodia paranoicznych teorii dotyczących zamachów z 11 września, szczególnie Loose Changejednego z najważniejszych (i najdurniejszych) filmów tego nurtu. W Loose Change dowiadujemy się, że wieże WTC zostały wysadzone, w Pentagon trafiła rakieta, a wszystko to zorganizowała tyrańska administracja Busha. Luke's Change pokazuje nam straszliwą PRAWDĘ na temat eksplozji Gwiazdy Śmierci... 

poniedziałek, 18 marca 2013

"Podnieśmy w górę pochodnię wolności!"

Pisałem wczoraj o konferencji CPAC na której Republikanie radośonie utwierdzali się w przekonaniu, że z nimi wszystko jest w jak najlepszym porządku, tylko większość Amerykanów się myli. Nie brakuje dowodów na to, że Republikanie wolą funkcjonować w świecie własnych wyobrażeń, zamiast podjąć próbę konfrontacji z nieprzyjemną dla siebie rzeczywistością  - oto kolejny - A Movement on Fire,  dwuminutowy filmik, wyświetlony na CPAC przez organizację Tea Party Patriots, zajmującą się - jak twierdzi - propagowaniem "fiskalnej odpowiedzialności", "konstytucyjnie ograniczonego państwa" i "wolnego rynku". Wspaniale dystopijna i uroczo nieudolnie zrealizowana wizja przyszłości Ameryki w której jak na dłoni widać wszystkie lęki paranoicznej, amerykańskiej prawicy. I nie, to nie jest parodia.


niedziela, 17 marca 2013

Konferencja dobrego samopoczucia

W Maryland trwa właśnie CPAC, Conservative Political Action Conference, doroczne zebranie konserwatystów, czyli de facto Republikanów i ich sympatyków. Ci jednak, którzy po wynikach ubiegłorocznych wyborów liczyli na zwrot, otwarcie na grupy z którymi dotychczas było GOP nie po drodze, a przynajmniej jakąś autorefleksję Republikanów, mogą się czuć rozczarowani. 



Chris Christie, republikański gubernator New Jersey, który nie tylko odnosi sukcesy w demokratycznym stanie, nie został nawet zaproszony. Powód? Dogaduje się jakoś z administracją Obamy, zamiast negować wszystko jak leci, ośmielił się też skrytykować liderów swojej partii w Kongresie. Nic to, że jak na razie we wszystkich sondażach, to właśnie Christie jest faworytem do republikańskiej nominacji w wyborach A.D. 2016. 

Rob Portman, senator z Ohio i niedoszły kandydat na wiceprezydenta u boku Romneya, cenuiony ekspert od spraw budżetowych, też nie dostał zaproszenia. Powód? Poparł ostatnio małżeństwa gejowskie - podobnie jak inni niezaproszeni, a ważni Republikanie: były gubernator Utah, Jon Huntsman, czy była szefowa Hewlett-Packarda, Meg Whitman, która ubiegała się o fotel gubernatora Kalifornii. GOProud, organizacja gejów-republikanów, też nie dostała prawa wstępu na teren konferencji. Nic to, że małzeństwa homoseksualne popiera około 65% młodych Amerykanów.


Zamiast tego, słuchacze mogli wysłuchać Wayne'a LaPierre'a, balansującego na granicy szaleństwa szefa NRA, który wściekał się na rządowe propozycje jakichkolwiek obostrzeń w dostępie do broni - popierane, a jakże, przez większość Amerykanów. Ann Coulter, komentatorka, która miałkość argumentów przykrywa zjadliwymi, a czasami chamskimi komentarzami, wściekała się na plany reformy imigracyjnej (zainicjowanej przez Republikanów, dodajmy), gdyż jeśli do niej dojdzie, "całe Stany zaczną przypominać Kalifornię i Republikanie nigdy nie wygrają już żadnych wyborów".  

Mistrzyni ciętej riposty, Sarah Palin, rzucała złośliwościami pod adresem prezydenta i burmistrza Nowego Jorku, a także przestrzegała przed jakimikolwiek odstępstwami od konserwatywnej ortodoksji. W końcu oświadczyła, że nie ma czegoś takiego, jak "sprawy kobiet" czy "sprawy mniejszości", bo "wszyscy jesteśmy Amerykanami". Jej przemówienie wywoływało wybuchy entuzjazmu, co i raz to przerywane brawami. Ci, którzy jak Jeb Bush, mówili o konieczności zmian, otrzymywali jedynie grzecznościowe oklaski. 

Czy kogoś jeszcze dziwi to, że ci sami Amerykanie o których mówiła Palin coraz mniej chętnie głosują na Partię Republikańską? Może dzieje się tak właśnie dlatego, że GOP woli udawać sama przed sobą, że problemy tych czy innych mniejszości albo nie są istotne, albo w ogóle nie istnieją? Na jakiś czas taka strategia wystarczy - przynajmniej nie będzie psuła dobrego samopoczucia - ale za jakiś czas, nawet bez reformy imigracyjnej, spełni się koszmar Ann Coulter. A wtedy Republikanom (jeśli w ogóle jeszcze jacyś się ostaną) nie będzie już tak wesoło. 

środa, 13 marca 2013

Papieże i prezydenci

Trwa konklawe, czas zatem na papiesko-prezydenckie nieciekawe ciekawostki.  Żaden papież nie pobił, z oczywistych powodów, rekordu Elżbiety II spotkań z amerykańskimi prezydentami (12), ale wynik Jana Pawła II (5) też jest niczego sobie, zwłaszcza zważywszy na to, że historia spotkań papieży i prezydentów nie sięga jeszcze nawet stu lat.

To, że pierwsze spotkanie między urzędującym papieżem, a urzędującym prezydentem miało miejsce dopiero w 1919 roku, a zatem 130 lat od ustanowienia tego drugiego urzędu, nie powinno dziwić. Do lat 60. XX wieku papieże niechętnie opuszczali Watykan, więc o żadnych międzynarodowych podróżach nie było mowy. Nie żeby prezydenci USA byli o wiele lepsi - pierwszym urzędującym prezydentem, który wybrał się w podróż za granicę był dopiero Teddy Roosevelt w 1906 roku, który postanowił zobaczyć na własne oczy Kanał Panamski. Do Europy zawitał jednak jako pierwszy jego następca - Woodrow Wilson - który w styczniu 1919 roku popłynął na Paryską Konferencję Pokojową, negocjować Traktat Wersalski. Zanim dojechał do Paryża, zahaczył o Rzym i tam spotkał się z Benedyktem XV. Zdjęć z tego spotkania brak.

Nie znaczy to, że Wilson był pierwszym prezydentem w ogóle, który spotkał się  z biskupem Rzymu. Byli prezydenci i owszem, podróżowali po świecie (czyli wtedy głównie do Europy) i czasem zaglądali do Rzymu. W 1855 roku Piusa IX odwiedziło aż dwóch eksprezydentów (co prawda osobno), co prawda z tych o których mało kto pamięta: Martin van Buren i Millard Fillmore. 

Pius X i Theodore Roosevelt 

Niewiele brakowało, a w 1910 roku z Piusem X  spotkałby się wspomiany Theodore Roosevelt, ale zaważyły powody prestiżowe, czyli nadmierne ego obu panów. Kiedy Roosevelt poprosił papieża o audiencję, papież zgodził się, ale pod warunkiem że w czasie pobytu w Rzymie były prezydent nie spotka się z amerykańskimi misjonarzami. TR nie miał, co prawda, takiego zamiaru, ale stawianie przez papieża podobbych żądań uznał (słusznie, skądinąd) za mieszanie się w nieswoje sprawy i ostatecznie do audiencji nie doszło. Było z tego wiele radości, gazety pisały o tym na pierwszych stronach gazet, kto ciekawy niech sobie poczyta TU.


Po Wilsonie następne spotkanie miało miejsce dopiero czterdzieści lat później, kiedy dobrego Jana XXIII odwiedził Dwight Eisenhower. Z niewiadomych dla mnie przyczyn wydawano z tej okazji znaczki w Zjednoczonych Emiratach Arabskich (sic!).


Trzy lata później nieoficjalną wizytę we Włoszech złożyła Jackie Kennedy, która razem z siostrą, panią Radziwiłłową, leciała do Indii. Rzym oszalał na punkcie "królowej Ameryki", ale Jackie, jako katoliczce, wypadało też złożyć wizytę papieżowi. Anegdota głosi, że Jan XXIII podobno bardzo się denerwował przed spotkaniem z Pierwszą Damą, że palił papierosa za papierosem (J23 był nałogowym palaczem), na głos powtarzając sobie różne wersje powitania - "pani Kennedy" albo "Madame". Kiedy otwarto drzwi, uśmiechnał się, rozłożył ramiona i zakrzyknął "Jacqueline!".

Jacqueline i Giovanni

Jej mąż, John F. Kennedy, pierwszy (i jak na razie jedyny) katolicki prezydent USA, nie spotkał się już z Janem XXIII, ale z jego następcą, Pawłem VI. Rozmawiali podobno o prawach człowieka.

JFK i P6

JFK niecałe pół roku później zginął w zamachu, ale Paweł jako pierwszy papież odwiedził Amerykę, gdzie wygłosił przemówienie przed Zgromadzeniem Generalnym ONZ. Przy okazji, spotkał się z Lyndonem Johnsonem. Na zdjęciu niżej - obaj panowie przed nowojorskim hotelem Waldorf-Astoria, gdzie zatrzymał się papież.


Nixon odwiedził Watykan dwukrotnie, w 1969 i 1970 roku. Przy jednej z okazji zostawił Pawłowi VI małą flagę USA, która w czasie jednej z misji Apollo znalazła się na księżycu, a także taki oto gustowny podarunek:

wzruszający dar Nixonowego serca (fotografia P.T.)


Ostatnim - czwartym - prezydentem, którego spotkał Paweł VI był Gerald Ford, który - jak widać - kontynuował politykę Nixona także w kwestii eleganckich prezentów.

Kissinger, Ford, przekazany w darze  gustowny orzeł, Paweł VI

Jan Paweł I, jak doskonale wiadomo, nie zdążył się spotkać prawie z nikim - w przeciwieństwie do podróżującego Jana Pawała II, który już w 1979 roku odwiedział Amerykę, m.in. składając wizytę Jimmy'emu Carterowi w Białym Domu. 


Z Ronaldem Reaganem JP2 widział się co najmniej cztery razy, z czego raz na Alasce - prezydent wracał z Chin, papież leciał do Korei. 

Przystanek Alaska

Jan Paweł II spotykał potem już wszystkich - Busha ojca, Billa Clintona (który w czasie audiencji podobno głównie zajmował się podziwianiem fresków) i Busha syna. W 2005 roku wsyzscy trzej uczestniczyli w papieskim pogrzebie.





George W. Bush jest w dodatku jest - jak na razie - jedynym prezydentem, który miał okazję spokać się z dwoma papieżami. JP2 widział kilkukrotnie, a Benedykta raz, wręczając mu - a jakże - interesujący podarunek. Rekord Busha na pewno wyrówna jednak wkrótce Barack Obamaspotykając się z nowym papieżem Franciszkiem.

George W. Bush wręcza COŚ

Obamowie wręczają inne COŚ

poniedziałek, 11 marca 2013

Festiwal hipokryzji

Jak to zazwyczaj bywa, polskie media mówiąc o trzynastogodzinnym blokowaniu mównicy przez senatora Randa Paula skupiły się głównie na związanych z tym "atrakcjach", przede wszystkim na tym, że musiał  zakończyć (prze)mówienie, bo chciało mu się sikać. Mało kogo interesowało meritum - motywacje, którymi kierował się senator, sprzeciwiający się nominowaniu na szefa CIA Johna Brennana, człowieka odpowiedzialnego za obecną politykę stosowania bezzałogowych dronów do zabijania terrorystów i podejrzanych o terroryzm, w tym także obywateli amerykańskich. Można Paula nie lubić, a jego libertariańskie poglądy uważać za bzdurne uproszczenia, ale nie da się ukryć, że w tym akurat przypadku zachował się nie tylko słusznie, ale też - jako jeden z nielicznych - uczciwie i konsekwentnie. Nawet jeśli przy okazji nieoficjalnie rozpoczął swoją kampanię prezydencką A.D. 2016.

senator Rand Paul

Przy okazji senackiej debaty nad nominacją Brennana świat stanął na głowie. Polityk kojarzony z Tea Party okazał się głosem rozsądku, Republikanie stanęli w jednym szeregu ze znienawidzoną przez siebie lewicową organizacją ACLU (American Civil Rights Union), a Demokraci znaleźli się niebezpiecznie blisko lorda Sithów, Dartha Cheneya.

W czasach Busha, Republikanie wyśmiewali obawy liberałów, którzy zwracali uwagę na wciąż rosnące uprawnienia władzy federalnej w zakresie bezpieczeństwa narodowego, prawo do podsłuchiwania bez nakazu sądowego etc. Pomysł "sądzenia terrorystów", traktowania ich jak jeńców wojennych, podlegających przepisom prawa, przedstawiali jako idiotyczny i niepatriotyczny. Usprawiedliwali użycie tortur jako zła koniecznego, opowiadali się bezterminowym przetrzymywaniem podejrzanych o terroryzm, w tym także amerykańskich obywateli. Dziś ci sami ludzie drżą ze strachu przed tym, że rządowy dron zastrzeli ich bez żadnego powodu "w kawiarni w San Francisco".

Demokraci nie są w tym przypadku o wiele lepsi. Parę lat temu oskarżali Busha i Cheneya o zbrodnie wojenne, tajne rządowe programy uważali za deptanie konstytucji. Dziś zazwyczaj bronią Obamy, choć nikt nie ma chyba wątpliwości, że gdyby administracja republikańskiego prezydenta zachowywała się w tej kwestii tak samo, jak administracja Obamy, pierwsi zarzucaliby mu wprowadzanie cichaczem dyktatury. Przeciwko zatwierdzeniu Brennana głoswała jedynie garstka demokratycznych senatorów, reszta - nawet jeśli miała jakieś wątpliwości - nie chciała być łączona z Randem Paulem. Zdaniem większości Demokratów (i Republikanów) sprawa została rozwiązana, bo prokurator generalny zapewnił Paula, że "prezydent nie ma prawa używać dronów na amerykańskiej ziemi przeciwko amerykańskim obywatelom niezaangażowanym w walkę", a poza tym laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie będzie przecież zabijał niewinnych obywateli swojego kraju.

Szczytem hipokryzji - z obu stron sceny politycznej - jest bowiem to, że zainteresowanie dronami gwałtownie wzmogło się dopiero wtedy, kiedy pojawiła się kwestia zabijania Amerykanów. Ataki przy pomocy dronów trwają co najmniej od 2004 roku, w tym czasie zginęło już parę tysięcy osób, w tym także cywile i dzieci. W tym samym czasie w ten sam sposób zginęło trzech amerykańskich obywateli. TRZECH.

John Brennan w czasie  przesłuchania przed senacką komisją do spraw wywiadu

W orędziu do narodu miesiąc temu Obama obiecał więcej przejrzystości w kwestii dronów, po czym na stanowisko szefa CIA mianował człowieka, który cały program dronów wymyślił. Żeby nie było wątpliwości - nie wierzę w rojenia skrajnej prawicy, że rząd federalny (ten albo inny) planuje zabijanie amerykańskich obywateli ot tak, po prostu. Nie wierzę też - jak skrajna lewica i Julian Assange - że jedynym rozwiązaniem jest tzw. "pełna jawność", odtajnienie wszystkich dokumentów jak leci. 

Wiadomo, że każdy amerykański prezydent będzie zlecał zabijanie ludzi uznanych za wrogów Stanów Zjednoczonych - czy to jawnie, na wojnie, czy potajemnie, przez jednostki specjalne, czy wreszcie za pomocą dronów, które są de facto nowoczesną wersją komandosów. Zmienić się tego raczej nie da,  choć - oczywiście - nie jest to powód do radości. Uważam jednak, że można - a nawet należy - wymagać od rządu (szczególnie centrolewicowego, szermującego hasłami otwartości i demokracji), żeby gotów był poddawać się jakiejś formie kontroli ze strony obywateli, szczególnie w tak istotnej sprawie jak decydowanie o życiu i śmierci ludzi - nie tylko Amerykanów.


PS: Żeby było zabawniej (?) okazało się, że Brennan złożył przysięgę na egzemplarz konstytucji z 1787 roku, a zatem taki, który nie zawierał Bill of Rights, czyli pierwszych dziesięciu poprawek - prawa wolności słowa, wolności wyznania, wolności prasy etc. - przyjętych w 1791 roku po to, by ograniczyć władzę rządu federalnego nad obywatelami. Wiadomo, że to głupi przypadek, ale w obecnej sytuacji naprawdę niefortunny.

sobota, 2 marca 2013

It's a trap!

Stało się. Budżetowa gilotyna, dotychczas odkładana i odkładana, spadła ostatecznie w nocy z 28 lutego na 1 marca. Przy okazji sekwestracji Barack Obama popełnił poważny błąd, którego  - mimo PR-owego wysiłku jego sztabu - tak łatwo mu się nie wybaczy.

Nie chodzi wcale o to, że jego doradca rzekomo groził dziennikarskiej gwieździe, Bobowi Woodwardowi, który w końcu ma już na koncie obalenie jednego prezydenta. Okazało się bowiem, że "groźby" Białego Domu były niezwykle uprzejme, a reakcja Woodwarda nieco przesadzona.

Błąd polega na tym, że Barack Obama, pierwszy w Białym Domu fan popkultury z prawdziwego zdarzenia, pomylił Gwiezdne Wojny ze Star Trekiem. W czasie konferencji prasowej powiedział, że nie może zmusić Republikanów do zawarcia porozumienia za pomocą "Jedi mind-meld", myląc sztuczki Jedi z telepatycznymi umiejętnościami Wulkanów. 

Sprawa pozornie drobna, ale nie dla nerdów. W internecie zawrzało - fani zaczęli się oburzać, domagać sprostowania, co bardziej porywczy nawet żądać impeachmentu. Biały Dom zareagował natychmiast, umieszczając link do strony wh.go/jedimindmeld, na której znalazł się prezydencki plan uniknięcia sekwestracji - dowcipnie i celnie (tym razem) nawiązując do Gwiezdnych Wojen i Star Treka. Nie wszystkich fanów to usatysfakcjonowało, ale z pewnością przydało kolejnych punktów Obamie w toczącej się wojnie o przychylność amerykańskiej opinii publicznej.


Sekwestracja pomyślana była jako straszak wobec Kongresu, mający zmusić Demokratów i Republikanów (głównie tych drugich) do kompromisu w sprawie wydatków państwowych. Był to pomysł mniej więcej tak samo głupi, jak plan Federacji Handlowej, żeby za pomocą tajnej blokady Naboo zmusić galaktyczny senat do zmiany podatków. 

Straszak stał się jednak rzeczywistością, gdyż obie strony uznały, że będą w stanie wykorzystać kryzys na swoją korzyść. Republikanie chcieliby zaprezentować się w charakterze niestrudzonych bojowników o mniejszy budżet i niskie podatki, dzielnych rebeliantów walczących z opresyjnym, totalitarnym imperium. 

Sęk w tym, że opinia publiczna odbiera GOP raczej tak, jak chciałby tego Biały Dom - jako ideologicznie zaślepionych sojuszników wielkiego biznesu. Przypominają nie tyle Sojusz  Rebeliantów, ile separatystów z Konfederacji Niezależnych Systemów pod wodzą hrabiego Dooku - walczących rzekomo o niezależność od opresyjnej władzy, ale tak naprawdę służących potężnym galaktycznym korporacjom oraz znacznie mroczniejszym siłom.

Póki co, wydaje się, że zgadzając się na sekwestrację, Republikanie wpadli w PR-ową pułapkę zastawioną przez Obamę. It was a trap! Choć, jak doskonale wiadomo, nie z takich zasadzek wychodzono cało.