Kto jak kto, ale nowojorczycy są przyzwyczajeni do tego, że co jakiś czas ich miasto ulega zagładzie. Żadne inne miasto na świecie nie było niszczone tyle razy i tak spektakularnie. "Każda epoka chciała zniszczyć Nowy Jork z własnych powodów", pisze Max Page, autor świetnej książki The City's End.
Na przełomie XIX i XX wieku fikcyjne niszczenie Nowego Jorku było słuszną karą dla "współczesnej Sodomy", świątyni zepsucia i mamony. NYC trawił pożar w wyniku powstania proletariatu (Caesar's Column, przy którym "powstanie" Bane'a z ostatniego Batmana to naprawdę pestka) albo zapadało się pod ciężarem wieżowców, "wież Babel".
W latach 50. i 60., katastrofy spadające na NYC w kinie science-fiction (np. kolizja z inną planetą w When Worlds Collide, atak potwora w The Beast from 20.000 Fathoms), były wyrazem lęków przed bombą nuklearną, czasami wyrażoną explicite (Fail-Safe czy Planeta małp). W latach 70., kiedy zżerane przestępczością miasto znalazło się na krawędzi bankructwa, filmy pokazywały dystopijne wizje przyszłości (Ucieczka z Nowego Jorku, Zielona pożywka) w których Nowy Jork stawał się piekłem na ziemi.
Koniec zimnej wojny - kiedy groźba realnej zagłady zniknęła, a pojawiły się nowe możliwości pokazywania destrukcji na ekranie - przyniósł tylko wzrost liczby przedstawionych katastrof. Miasto niszczyli kosmici (Dzień niepodległości), kolejne potwory (Godzilla), szczególną popularnością cieszyły się meteoryty (Dzień zagłady, Armageddon). 11 września 2001 roku fikcja stała się rzeczywistością - to, czym karmiło nas Hollywood zdarzyło się na naszych oczach.
Najpierw wydawało się, że po 9/11 nikt nie odważy się już atakować Nowego Jorku w filmach. Choć początkowo nawet usuwano wieże WTC z filmów (słynny casus Spider-Mana), bardzo szybko wszystko wróciło "do normy", jak gdyby Amerykanie chcieli powiedzieć: nie poddamy się nie tylko zbudujemy sobie nowe, lepsze WTC, ale dalej będziemy SAMI niszczyć Nowy Jork, tak jak nam się podoba. Dostaliśmy zatem Wojnę światów, Cloverfielda, Jestem legendą, Pojutrze, a nawet spektakularny finał The Avengers.
Susan Sontag pisała kiedyś, że kino katastroficzne jest jedynym medium pozwalającym nam - z przyjemnością - uczestniczyć w zagładzie miasta czy nawet całej ludzkości. Dziś mamy jeszcze gry komputerowe, oczywiście, ale nie sposób odmówić Sontag racji - czy chcemy tego czy nie, katastrofa jest estetycznie pociągająca, a nigdzie nie jest ona bardziej spektakularna, niż w stolicy świata.
Upór z jakim popkultura demoluje Nowy Jork jest najlepszym dowodem znaczenia tego miasta dla zbiorowej wyobraźni, które doskonale rozumieli nie tylko twórcy z Hollywood, ale także organizatorzy zamachu z 11 września. Jeśli kiedyś w filmach zamiast Nowego Jorku kosmici zaczną atakować Pekin, a tsunami będzie demolować Bombaj, będzie to najdobitniejszy dowód na to, że czasy kulturowej dominacji Ameryki mamy już za sobą.
Nic zatem dziwnego, że zapowiedzi "armageddonu" pojawiające się z powodu huraganu Sandy ( który - zresztą - nie uderzy wcale bezpośrednio w Nowy Jork, ale raczej w Filadelfię), nie robią na nowojorczykach, aż takiego wrażenia (choć może powinny, zważywszy na bezprecedensowy rozmiar huraganu). Owszem, pozamykano szkoły, metro, giełdę i teatry na Broadwayu, ewakuowano niektórych mieszkańców, ale większość nowojorczyków podchodzi do "Sandy'ego" dość humorystycznie - gromadząc zapasy alkoholu i żartując z nadmiernej ekscytacji burmistrza Bloomberga na konferencji prasowej poświęconej huraganowi.
Nowy Jork przetrwał kosmitów, przetrwał King Konga, przetrwał Godzillę, przetrwa i Sandy'ego.