poniedziałek, 29 października 2012

Kolejna zagłada Nowego Jorku

Kto jak kto, ale nowojorczycy są przyzwyczajeni do tego, że co jakiś czas ich miasto ulega zagładzie. Żadne inne miasto na świecie nie było niszczone tyle razy i tak spektakularnie. "Każda epoka chciała zniszczyć Nowy Jork z własnych powodów", pisze Max Page, autor świetnej książki The City's End.


Na przełomie XIX i XX wieku fikcyjne niszczenie Nowego Jorku było słuszną karą dla "współczesnej Sodomy", świątyni zepsucia i mamony. NYC trawił pożar w wyniku powstania proletariatu (Caesar's Column, przy którym "powstanie" Bane'a z ostatniego Batmana to naprawdę pestka) albo zapadało się pod ciężarem wieżowców, "wież Babel". 

W latach 50. i 60., katastrofy spadające na NYC w kinie science-fiction (np. kolizja z inną planetą w When Worlds Collide, atak potwora w The Beast from 20.000 Fathoms), były wyrazem lęków przed bombą nuklearną, czasami wyrażoną explicite (Fail-Safe czy Planeta małp)W latach 70., kiedy zżerane przestępczością miasto znalazło się na krawędzi bankructwa, filmy pokazywały dystopijne wizje przyszłości (Ucieczka z Nowego Jorku, Zielona pożywka) w których Nowy Jork stawał się piekłem na ziemi.


Koniec zimnej wojny - kiedy groźba realnej zagłady zniknęła, a pojawiły się nowe możliwości pokazywania destrukcji na ekranie - przyniósł tylko wzrost liczby przedstawionych katastrof. Miasto niszczyli kosmici (Dzień niepodległości), kolejne potwory (Godzilla), szczególną popularnością cieszyły się meteoryty (Dzień zagładyArmageddon). 11 września 2001 roku fikcja stała się rzeczywistością - to, czym karmiło  nas Hollywood zdarzyło się na naszych oczach. 

Najpierw wydawało się, że po 9/11 nikt nie odważy się już atakować Nowego Jorku w filmach. Choć początkowo nawet usuwano wieże WTC z filmów (słynny casus Spider-Mana), bardzo szybko wszystko wróciło "do normy", jak gdyby Amerykanie chcieli powiedzieć: nie poddamy się nie tylko zbudujemy sobie nowe, lepsze WTC, ale dalej będziemy SAMI niszczyć Nowy Jork, tak jak nam się podoba. Dostaliśmy zatem Wojnę światów, Cloverfielda, Jestem legendąPojutrze, a nawet spektakularny finał The Avengers. 


Susan Sontag pisała kiedyś, że kino katastroficzne jest jedynym medium pozwalającym nam - z przyjemnością - uczestniczyć w zagładzie miasta czy nawet całej ludzkości. Dziś mamy  jeszcze gry komputerowe, oczywiście, ale nie sposób odmówić Sontag racji - czy chcemy tego czy nie, katastrofa jest estetycznie pociągająca, a nigdzie nie jest ona bardziej spektakularna, niż w stolicy świata.

Upór z jakim popkultura demoluje Nowy Jork jest najlepszym dowodem znaczenia tego miasta dla zbiorowej wyobraźni, które doskonale rozumieli nie tylko twórcy z Hollywood, ale  także organizatorzy zamachu z 11 września. Jeśli kiedyś w filmach zamiast Nowego Jorku kosmici zaczną atakować Pekin, a tsunami będzie demolować Bombaj, będzie to najdobitniejszy dowód na to, że czasy kulturowej dominacji Ameryki mamy już za sobą. 

Nic zatem dziwnego, że zapowiedzi "armageddonu" pojawiające się z powodu huraganu Sandy ( który - zresztą - nie uderzy wcale bezpośrednio w Nowy Jork, ale raczej w Filadelfię), nie robią na nowojorczykach, aż takiego wrażenia (choć może powinny, zważywszy na bezprecedensowy rozmiar huraganu). Owszem, pozamykano szkoły, metro, giełdę i teatry na Broadwayu, ewakuowano niektórych mieszkańców, ale większość nowojorczyków podchodzi do "Sandy'ego" dość humorystycznie - gromadząc zapasy alkoholu i żartując z nadmiernej ekscytacji burmistrza Bloomberga na konferencji prasowej poświęconej huraganowi. 

Nowy Jork przetrwał kosmitów, przetrwał King Konga, przetrwał Godzillę, przetrwa i Sandy'ego.

niedziela, 28 października 2012

Czym w konkurenta? Odcinek 2: Gejowską pornografią

O tym, że Partia Republikańska wycina ze swoich szeregów umiarkowanych polityków, piszę już od dawna. Do listy grzechów głównych dzisiejszej, radykalnej GOP zalicza się też wspieranie praw gejów. W Senacie (gdzie kilkoro Republikanów zagłosowało za zezwoleniem gejom i lesbijkom na jawną służbę w armii) może się jeszcze upiec, ale biada tym Republikanom, którzy poparli zboczeńców na poziomie stanowym.

Mark Grisanti, senator stanowy z Nowego Jorku (dokładniej z Buffalo), jako jeden z zaledwie trzech Republikanów zagłosował  w zeszłym roku za ustawą wprowadzającą w tym stanie małżeństwa osób tej samej płci. Z prawyborów wyszedł zwycięsko (choć nie było łatwo) i w listopadzie ma duże szanse na wygraną - zwłaszcza po wsparciu ze strony Michaela Bloomberga, potężnego burmistrza NYC, który popiera (także finansowo) centrowych kandydatów z obu partii.

Nie wszyscy jednak życzą Grisantiemu dobrze. Tajemniczy "Komitet Ocalenia Partii Republikańskiej w hrabstwie Erie" wyprodukował przeciwko niemu naprawdę odjechane ulotki - zarzucając mu, że za swój głos "za" wziął pieniądze od gejowskiego lobby, a także (i to jest naprawdę niezłe), że z powodu Grisantiego synowie bogobojnych mieszkańców Buffalo zaczną uprawiać wyuzdany seks z innymi mężczyznami (sic!).

Ba, gdybyż to było takie proste!


Żeby było zabawniej - twórcą tej ulotki i jedynym członkiem "Komitetu" okazał się Matthew Ricchiazzi, niedoszły kandydat Republikanów na burmistrza Buffalo: 23-letni prawnik, pół-Hindus i... otwarty biseksualista. Zdjęcia, którymi opatrzył ulotkę, "pożyczył" z dość popularnej strony z gejowskim porno - bez zezwolenia, dodajmy. Kiedy cała sprawa wyszła na jaw, Richiazzi ostatecznie nie rozesłał ulotek. A szkoda, bo rzeczona wytwórnia dość bezwzględnie ściga piratów.

No cóż: złe to czasy, kiedy jeden liberalny Republikanin atakuje drugiego liberalnego Republikanina dlatego, że jest zbyt liberalny. Kto wie, może też dlatego nie zostało ich już zbyt wielu? 

sobota, 27 października 2012

Czarna sobota kryzysu kubańskiego 50 lat później.

Równo pięćdziesiąt lat temu, także w sobotę, 27 października 1962 roku, kryzys kubański osiągnął swój punkt kulminacyjny. Dla zainteresowanych - na internetowych stronach "Polityki" mój tekst o tamtych wydarzeniach, do przeczytania TUTAJ.

środa, 24 października 2012

Troll Donald

Trolli nie należy karmić. Teoria mówi, że to jedyna skuteczna metoda walki z trollem: zniechęcony, głodny uwagi, zaprzestanie działalności albo przynajmniej pójdzie sobie gdzie indziej. W praktyce rzadko kiedy to jednak działa, bo zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie trolla słuchał, wdawał się w nim w polemikę, traktował jak normalnego uczestnika dyskusji.


Wydaje się, że największym - a niewątpliwie najbogatszym - trollem amerykańskiego dyskursu publicznego jest Donald Trump, człowiek o największym ego świata, który żyje po to, by zwracać na siebie uwagę. Zachowuje się tak, jak gdyby był jednym z najbogatszych Amerykanów (zgrywając guru biznesu w telewizyjnym "The Apprentice") w dodatku odnoszącym niebywałe sukcesy, tymczasem kilkakrotnie znajdował się na progu bankructwa,  awiele jego przedsięwzięć biznesowych kończyło się upokarzającym fiaskiem. Na liście najbogatszych Amerykanów magazynu "Forbes" plasuje się daleko poza pierwszą setką (o czym chyba woli nie przypominać), ale za to na miejscu 17 listy najpotężniejszych celebrytów.

Historia politycznego zaangażowania Trumpa jest równie wyboista, jak jego kariera w interesach. Zaczynał jako Republikanin; potem wstąpił do dawnej partii Rossa Perota, Partii Reform; na krótko zapisał się do Demokratów, po czym znowu wrócił do Partii Republikańskiej. W przeciwieństwie jednak do Michaela Bloomberga, obecnego burmistrza Nowego Jorku (który, nawiasem mówiąc, jest od Trumpa co najmniej kilkanaście razy bogatszy, ale się z tym nie afiszuje), wygrywającego kolejne wybory, Donaldowi Trumpowi najlepiej wychodzą długie i publiczne "rozważania".

Rozważał ubieganie się o prezydenturę z ramienia Partii Reform, rozważał kandydowanie na gubernatora Nowego Jorku z ramienia Partii Republikańskiej; w 2010 ogłosił, że rozważa startowanie w prawyborach GOP. Przez pewien czas nawet prowadził w sondażach, ale cóż, Herman Cain też miał swój moment. Wszystko jednak wyszło tak, jak to często w przypadku Trumpa bywa - wiele hałasu o nic. W prawyborach nie wystartował, potem jeszcze ogłosił parę razy, że może będzie walczył o prezydenturę jako niezależny; poparł Michele Bachmann (która "wyjawiła", że rozważa Trumpa jako swojego wiceprezydenta), a ostatecznie wsparł Romneya i zajął się walką z Obamą, "najgorszym prezydentem w historii".

A dokładniej - walką o PRAWDĘ. Trump jest bowiem gorliwym zwolennikiem teorii, że Barack Obama nie urodził się wcale w Stanach i przez to nie mógł zostać prezydentem. Od czasu do czasu pojawia się zatem w telewizji i domaga się ujawnienia "prawdziwego" aktu urodzenia Obamy. Każde kolejne "ogłoszenia" Trumpa wydawały się coraz bardziej desperacką próbą zwrócenia na siebie uwagi. Nic zatem dziwnego, że kiedy parę dni temu ogłosił, że w środę ogłosi coś "przełomowego" na temat prezydenta Obamy, co "zmieni dynamikę tej kampanii", mało kto się tym przejął, a większość mediów machnęła ręką. 

Od czego jest jednak FoxNews, które nie ma żadnych problemów z karmieniem trolla Donalda. Moje ulubione trio z campowego porannego programu Fox and Friends przeprowadziło rozmowę telefoniczną z Trumpem na temat jego domniemanych rewelacji. Proszę spojrzeć samemu: ta radość na twarzach całej trójki, to przebieranie nóżkami z podekscytowania, że oto może pojawić się coś, czym uda się wreszcie dowalić Barackowi Obamie. "Daj nam podpowiedź! Choćby małą!" 



Jak się to wszystko zakończyło? Dokładnie tak, jak sie tego można było spodziewać. Bukmacherzy zaczęli obstawiać cóż takiego może ujawnić Donald: że Obama jest kosmitą? (100 do 1); że Obama jest jego synem? (500 do 1) Niestety, nic z tego. Trump oświadczył, że jeśli prezydent Obama ujawni swoją dokumentację ze studiów oraz podanie o paszport, to on przekaże 5 milionów dolarów na organizację dobroczynną, którą wybierze Obama. Zaiste, wstrząsające i przełomowe.

"Wiem jedno - to będzie coś wielkiego i kiedy to ogłoszę, naprawdę będziecie o tym mówić", rzucił Trump na koniec rozmowy z Fox and Friends, tym samym dośc trafnie podsumowując relację między trollem, a karmiącymi go półgłówkami.

PS: Na stronie FoxNews brak jakiejkolwiek informacji o dzisiejszym "wstrząsającym oświadczeniu" Trumpa.

wtorek, 23 października 2012

Konie i bagnety

Zgodnie z nową tradycją, każda debata tegorocznej kampanii przynosi wysyp jakichś memów. Po pierwszej mieliśmy Wielkiego Ptaka z Ulicy Sezamkowej, po drugiej "skoroszyty pełne kobiet", po wczorajszej debacie, nikt chyba nie ma wątpliwości, co stało się hitem: konie i bagnety.


Ostatnie starcie obu kandydatów poświęcone było polityce zagranicznej, głównie Bliskiemu Wschodowi. Romney generalnie zgadzał się z Obamą prawie we wszystkim, ale musiał też kilka razy wyrazić swój krytycyzm. Sprzeciwiając się cięciom w wydatkach na armię (no jasne, to w końcu tylko 700 miliardów rocznie) zarzucił prezydentowi, że amerykańska marynarka wojenna jest obecnie najmniejsza od 1917 roku. 

Obama, mistrz ciętej riposty, odparował: 
Wspomniał pan choćby o marynarce i o tym, że mamy mniej statków niż w roku 1916. Cóż, gubernatorze, mamy też mniej koni i bagnetów, bo natura prowadzenia wojny uległa zmianie. Mamy tak zwane lotniskowce na których mogą lądować samoloty. Mamy okręty, które pływają pod wodą, nuklearne łodzie podwodne. To nie jest gra w statki, gdzie liczy się statki, ale kwestia naszych priorytetów.
Nie wspominając o tak lubianych przez Obamę dronach bojowych


Choć Romney ma rację co do liczb (nawiasem mówiąc, wziętych z raportu konserwatywnego think tanku Heritage Foundation), to proste liczenie ilości statków - bez brania pod uwagę kontekstu, realiów politycznych i bojowych - jest, po prostu, idiotyczne. Zresztą, gdyby mimo wszystko Romney upierał się, że największe znaczenie ma rozmiar, musiałby przyznać, że Obama odniósł niebywały sukces, gdyż za jego kadencji liczba okrętów wzrosła o 10% w porównaniu z prezydenturą Busha. Auć.

Na koniec nieciekawa ciekawostka: nauka posługiwania się bagnetem była częścią podstawowego szkolenia każdego amerykańskiego żołnierza do lipca 2010 roku, a ostatnie bojowe wykorzystanie amerykańskiej kawalerii konnej miało miejsce w 1942 roku.



niedziela, 21 października 2012

Podkuchenny Ryan

Doskonale wiadomo, że amerykańska kampania wyborcza rządzi się własnymi prawami. Jedną z rzeczy, którą robią kandydaci na wyborczym szlaku jest odwiedzanie instytucji - edukacyjnych, dobroczynnych, gastronomicznych, rozmaitych. Należy przy tym wykazać się jakąś aktywnością: a to coś przeczytać dzieciom, zjeść hamburgera, zapytać pacjentów jak się mają, a farmera jak mu się w tym roku udały zbiory kalarepy, w sumie nic wielkiego. 

W czasie takich gospodarskich wizyt nietrudno o gafy. Można - jak prezydent George Bush senior w 1992 roku - dziwować się w supermarkecie nad czytnikiem kodów kreskowych, które były w użyciu już od ponad dekady. Można, jak Dan Quayle, nieszczęsny zastępcą Busha, poprawiać dzieci w szkole, upierając się, że "potato" prawidłowo pisze się: "potatoe"

Jakiś czas temu Paul Ryan także wziął udział w takim "spontanicznym" wydarzeniu. Odwiedził mianowicie jadłodajnię dla ubogich Stowarzyszenia Świętego Wincentego a Paulo, zupełnie przypadkiem znajdującą się w kluczowym stanie Ohio. W prasie pojawiły się zdjęcia Ryana i pani Ryanowej w twarzowych fartuszkach, myjących naczynia. Rzecznik kandydata na wiceprezydenta powiedział, że wizyta Ryana w jadłodajni służyła "podkreśleniu znaczenia dobroczynności i wolontariatu dla społeczeństwa obywatelskiego". 



Jak jednak doniósł "Washington Post", ekipa Ryana wpadła z nienacka do jadłodajni, grubo po tym, jak skończono rozdawać jedzenie, posprzątano i umyto kuchnię. Państwo Ryan i trójka zakasali jednak rękawy, przywdziali fartuszki i zabrali się za "mycie" kilku czystych sprzętów kuchennychDali sobie, oczywiście, zrobić zdjęcia i po kwadransie już byli w drodze na lotnisko. A wszystko to nawet bez uprzedniego spytania o zgodę kierownictwa jadłodajni. 


Oczywiście, wszyscy wiedzą, że każda taka "spontaniczna" wizyta jest ustawiona, że chodzi o okazję do zrobienia paru zdjęć i pokazanie się tu czy tam. Nikt nie miałby do Ryana pretensji, gdyby swoją ustawioną wizytę potraktował zgodnie z zasadami tej zabawy - jak polityczny teatr w którym kandydat udaje, że z przyjemnością odwiedza daną instytucję, a wyborcy udają, że mu wierzą. 

Prawdziwy problem polega na tym, że Ryan próbował bezczelnie oszukać odbiorców, przekonując ich, że robi coś, czego w rzeczywistości wcale nie robił. Należy się tylko cieszyć, że robił to tak nieudolnie - jest szansa na to, że następnym razem jakiś polityki zastanowi się dwa razy zanim wparuje gdzieś bez pytania, żeby zrobić sobie kampanijne zdjęcie.

piątek, 19 października 2012

"Na złość babci odmrożę sobie uszy" czyli o filozofii politycznej rodem z Elbonii

Scott Adams, twórca Dilberta, ogłosił wczoraj:
"Choć nie zgadzam się ze stanowiskiem Romneya w większości kwestii, od dziś popieram jego kandydaturę na prezydenta".
Dlaczego? Wszystko z powodu marihuany.

Scott obraził się na prezydenta Obamę za to, że za jego rządów władze federalne zamykają produkcje marihuany na potrzeby medyczne w Kalifornii. Stan ten dopuszcza medyczne użycie konopii indyjskich - władze federalne Stanów Zjednoczonych: nie. W czasie poprzedniej kampanii wyborczej Obama obiecywał, że jego administracja nie będzie na siłę zamykała sklepów z marihuaną, ale  tej obietnicy (jak i kilku innych) nie dotrzymał i federalna agencja DEA (Drug Enforcement Administration) zamyka miejsca zajmujące się legalną (w świetle kalifornijskiego prawa) sprzedażą medycznej marihuany. Głośna jest ostatnio sprawa niejakiego Aarona Sandusky'ego, właściciela takiego punktu, któremu grozi 10 lat w przepełnionym kalifornijskim więzieniu.


Można zrozumieć oburzenie Scotta, który pomstuje na działania prezydenta, o którym dobrze wiadomo, że w młodości nie stronił przecież od trawki. Czyżby jednak kandydat Republikanów zmienił nagle zdanie i stał się zwolennikiem legalizacji marihuany? Nic podobnego. Cytując jego rzecznika:
"Gubernator Romney od dawna sprzeciwia się używaniu marihuany z jakichkolwiek powodów. Sprzeciwia się legalizacji narkotyków, w tym marihuany dla celów medycznych. Z pełną siłą będzie egzekwował federalne prawa antynarkotykowe i będzie sprzeciwiał się jakimkolwiek próbom legalizacji".
Jaki jest na to argument Adamsa?
"Romney będzie zapewne kontynuował narkotykową politykę administracji Obamy. Ponieważ jest jednak kameleonem i pragmatykiem, nie można być tego pewnym".
Czyli będzie głosować na Romneya - z którym się nie zgadza - bo ten nie ma żadnych poglądów i często zmienia zdanie? No cóż, takie wyjaśnienie bez problemu wyobrażam sobie w ustach Szefa Dilberta, ale nie wiem czy akurat z nim chciałby się identyfikować Adams.

czwartek, 18 października 2012

O debatach śpiewająco

Dla tych, którzy nie widzieli ostatniej debaty: nieocenieni The Gregory Brothers właśnie wkleili na youtube'a jej umuzycznioną, bardzo funkową wersję. Cała debata w ciągu dwóch i pół minuty: są i najważniejsze tematy, i "skoroszyty pełne kobiet", a także biorąca jakże aktywny udział w debacie Candy Crowley. A wszystko to powstało w ciągu niecałej doby po zakończeniu debaty. Chapeau bas!


Gregory Brothers (na youtube występujący jako schmoyoho) zaczęli od przerobienia przy pomocy Auto-tune wiceprezydenckiej debaty z 2008 roku, między Sarą Palin i Joe Bidenem. Nie sposób zaprzeczyć, że w porównaniu z tegorocznymi debatami efekt wydaje się bardzo amatorski, ale dał początek całej serii - Auto-tune the News - w której tworzyli piosenki z wiadomości telewizyjnych: jedna z nich, Bed Intruder Song, stała się nawet najpopularniejszym klipem na YT w roku 2010. Z czasem seria zmieniła nazwę na obowiązującą obecnie - Songify This. Pomogli też stworzyć aplikację na smartphone'y, Songify, za której pomocą można robić z grubsza to samo co oni. Z grubsza, bo tworzone przez nich piosenki są coraz, coraz lepsze.

Poniżej klipy z  dwóch poprzednich debat, muzycznie chyba nawet jeszcze lepsze:




środa, 17 października 2012

Skoroszyty pełne kobiet

W czasie debaty Mitt Romney został spytany o to, co zamierza zrobić, żeby kobiety zarabiały wreszcie tyle samo, co mężczyźni. Romney zboczył trochę z niewygodnego dla siebie tematu i zapewnił, że kiedy został gubernatorem Massachusetts, chciał, żeby w jego gabinecie znalazły się też kobiety. Niestety, sposób w jaki to zrobił, nie mógł być gorszy - wyszło protekcjonalnie i głupio: 

"Spytałem moich ludzi: Jak to możliwe, że o te stanowiska ubiegają się tylko mężczyźni? Na co oni odparli: Cóż, to są ludzie, którzy mają kwalifikacje. A ja powiedziałem: Ojej, czy nie możemy znaleźć jakichś kobiet, które też mają kwalifikacje? I tak postanowiliśmy poszukać kobiet, które miałyby wystarczające doświadczenie, żeby zasiąść w moim gabinecie.  Poszliśmy do różnych organizacji kobiecych i spytaliśmy: Czy nie moglibyście nam pomóc znaleźć kogoś, a oni przynieśli nam skoroszyty pełne kobiet".

I właśnie te skoroszyty - binders full of women - stały się hitem internetu, i to jeszcze zanim skończyła się wczorajsza debata.






Żeby było zabawniej - to wcale nie Romney poprosił o te "skoroszyty". Massachusetts Women Political Caucus, gromadzący kobiety z obu partii, jeszcze przed wyborami gubernatorskimi w 2002 roku, z własnej inicjatywy przygotował listę potencjalnych kandydatek na różne wysokie rangą stanowiska. Kiedy wygrał Romney - pokonując kandydatkę Demokratów, Shannon O'Brien - po prostu otrzymał tę listę.

poniedziałek, 15 października 2012

Political Kombat '12

Nareszcie nadeszło polityczne Political Kombat '12 czyli mordercza walka na szlaku tegorocznej kampanii wyborczej. Przed Państwem:

Barack Obama vs. Donald Trump

\

Mitt Romney vs. Ron Paul & Newt Gingrich


Mitt Romney vs. Rick Santorum & Herman Cain


A w planach kolejne dwa odcinki: już niedługo Joe Biden zmierzy się na pięści z Paulem Ryanem, a potem wielki finał - Barack vs. Mitt

sobota, 13 października 2012

Ćwicz z Ryanem!

Jeszcze trochę o łatwości z jaką wiceprezydenccy kandydaci upodabniają się do własnych karykatur. 

Republikanie od razu zareagowali na śmichy-chichy Bidena, wypuszczając klip uderzający w znany ton: "Joe Biden jest niepoważny i śmieje z istotnych spraw".

To jednak nic w porównaniu z tym, co sam zrobił sobie Paul Ryan. Republikański kongresmen, znany ze zdrowego trybu życia, uprawiania sportów i biegania w maratonach (no, w jednym), rok temu wystąpił w "sportowej" sesji zdjęciowej dla magazynu "Time", gdzie prezentował swój słynny zestaw ćwiczeń, P90X. Zdjęcia zostały opublikowane w czwartek i już porównuje się do fotografii Dukakisa w czołgu czy Kerry'ego w stroju plemnika, o których pisałem wcześniej.




Pozornie wszystko w porządku: sportowy strój, słuchawki w uszach, w rękach hantle, niby normalna wizyta na siłowni. Ale wszystko to sprawie wrażenie cokolwiek dziwaczne: siedzi w czymś co przypomina bluebox, choć zdjęcia zostały zrobione we wnętrzu, Ryan ma na głowie czerwoną bejsbolówkę (w dodatku, z niewiadomych przyczyn, odwróconą), a hantle podnosi z miną no cóż... niezbyt mądrą. Jasne, mało kto wygląda inteligentnie dźwigając ciężary, ale nie każdy przypomina "chłopca z niskobudżetowego boysbandu". 

Republikanie oburzyli się, oczywiście, że "Time" opublikował je właśnie teraz, w dniu debaty, i rzeczywiście, trudno zrozumieć dlaczego zwlekano z nimi aż rok. Z drugiej strony, są to zdjęcia na których zrobienie Ryan sam się zgodził, z pewnością je też autoryzował. Jeśli sam się nie zorientował, że wygląda idiotycznie i niepoważnie, dlaczego nie powiedział mu tego żaden z jego ludzi? 

Póki co, nie wiadomo, ale FoxNews na pewno znajdzie na to odpowiedź i jestem pewien, że ostatecznie winny okaże się Obama. 

piątek, 12 października 2012

Foghorn Leghorn kontra Doogie Howser

Wszyscy ostrzyli sobie zęby na wczorajszą debatę wiceprezydencką - i słusznie, starcie starego wygi z młodym wilczkiem jest interesujące samo w sobie, a co dopiero, kiedy naprzeciwko siebie stają Joe Biden i Paul Ryan. 

Według Republikanów pierwszy jest "maszyną do popełniania gaf", wiejskim głupkiem, który ośmiesza urząd wiceprezydenta (jeśli przypadkiem to nie jest oksymoron). Dla Demokratów Ryan to bezwzględny "król liczb", wyznawca Ayn Rand, który w chwilach wolnych od pakowania na siłowni bilansuje budżet zrzucając babcię z urwiska.


W czasie debaty Biden był agresywniejszy, przerywał Ryanowi, a przede wszystkim ciagle szczerzył zęby i wybuchał głośnym śmiechem, kpiąco reagując na wypowiedzi Republikanina. Chodziło oczywiście o to, by zatrzeć złe wrażenie po niezbyt imponującym (i nazbyt koncyliacyjnym) występie Obamy. Zachowanie Bidena bywało irytujące, ale było skuteczne - to on nadawał ton debacie, parę razy udało mu się zagiąć Ryana i to jego większość komentatorów (i sondaży) uznała za zwycięzcę, zgodnie z regułą wedle której wygranym jest ten, kto zachowuje się bardziej bojowo.

Z kolei Ryan dał się zahukać i nie wyglądał jak mózg swojej partii, którym rzekomo jest.    Przy Bidenie sprawiał raczej wrażenie niedoświadczonego młodzieniaszka, którego wiceprezydent nieustannie określał jako "mojego przyjaciela" - niby grzecznie, ale przecież lekceważąco. Kiedy próbował być spokojny i merytoryczny, gubił się i odpowiadał trochę automatycznie. Kiedy próbował być arogancki - jak to miewa w zwyczaju - trafiał na lepszego od siebie. 

Jonathan Martin z Politico celnie określił wiceprezydencką debatę jako starcie Foghorna Leghorna, agresywnego koguta z kreskówek Looney Tunes i Doogiego Howsera, przemądrzałego małego geniuszka z serialu o którym pewnie mało kto dziś pamięta.


Zaiste, Biden i Ryana bardzo łatwo sprowadzić do roli karykatury, ale trzeba uczciwie przyznać, że obaj robią wiele, żeby tak było. Za to przynajmniej dostaliśmy niezłe widowisko,  pozbawione - jak uczy nas historia wiceprezydenckich debat - większego znaczenia dla wyników głosowania 6 listopada.

czwartek, 11 października 2012

"Sędzia Dredd"

Dziś na e-splocie tekst o Dreddzie 3D - trochę recenzja, a trochę o bardzo politycznym wydźwięku słynnego komiksu, czyli jak faszysta stał się jednym z ulubionych bohaterów kultury masowej. 

wtorek, 9 października 2012

"Duży, żółty, groźny dla naszej gospodarki"

Wszyscy już chyba wiedzą, że w czasie debaty z Obamą Romney wspomniał o tym, że z powodów oszczędności - koniecznych, żeby powstawały miejsca pracy - będzie musiał obciąć finansowanie dla telewizji PBS (w której pracuje moderator tamtej debaty, Jim Lehrer, swoje najlepsze dni mający zdecydowanie za sobą), mimo iż "uwielbia Wielkiego Ptaka". No ba, kto nie lubi?


Romney, Ryan i cała masa Republikanów nieustannie powtarzają, że konieczne są oszczędności. Co do tego zgoda, zaiste czasy są ciężkie, na pewno można gdzieś usprawnić wydatki państwowe. Sęk w tym, że federalne dofinansowanie dla CPB (Corporation for Public Broadcasting), która z kolei łoży pieniądzena PBS i NPR (National Public Radio) wynosi ok. 444 milionów dolarów rocznie. Dużo? Może, ale to stanowi zaledwie 0,06% rocznego budżetu obronnego USA, który wynosi ok. 700 miliardów dolarów rocznie.

W dodatku, jak słusznie zauważono, Wielki Ptak sam jest "twórcą miejsc pracy" (w zawodzie od 1969 roku), gdyż dzięki swojej popularności pomógł sprzedać tysiące zabawek, koszulek i innych gadżetów. Sesame Workshop, producent "Ulicy Sezamkowej" ma roczny zysk w wysokości 47 milionów dolarów i zatrudnia 1320 pracowników. Jeszcze więcej pieniędzy Ulica Sezamkowa (a zatem i Wielki Ptak) przynosi Hasbro, drugiej największej na świecie firmie produkującej zabawki. Czy zatem zabijanie Wielkiego Ptaka naprawdę ma sens?

Schizofrenia dzisiejszych Republikanów polega (między innymi) na tym, że choć głośno perorują na temat konieczności bilansowania budżetu, podchodzą do tej kwestii nie jak do czegoś naukowego, ale niemalże religijnego. Podnoszenie podatków jest złe, koniec kropka, obcinajmy "niepotrzebne wydatki", do których można - ich zdaniem - zaliczyć praktycznie wszystko: edukację, kulturę, publiczne media, pomoc zagraniczną etc. Z wyjątkiem obronności, rzecz jasna.

Weźmy na przykład "Zasadę Buffetta", czyli propozycję podniesienia podatków dla najbogatszych (zarabiających powyżej miliona dolarów rocznie, czyli 0,3% podatników), która przyniosłoby fiskusowi ok. 37 miliardów dolarów rocznie. Zdaniem Republikanów nie warto tego jendak robić, gdyż to praktycznie nic, żaden zysk, sztuczka Obamy etc. 

Z kolei budżet NEA (National Endowment for the Arts), amerykańskiego odpowiednika ministerstwa kultury, wynosi zaledwie 155 milionów dolarów - mniej niż budżet filmu Avengers. Nie przeszkadza to jednak Republikanom walczyć o zlikwidowanie NEA już od trzydziestu lat - próbował Reagan, próbował Gingrich, teraz obcięcie finansowania proponuje Romney. Nagle te 150 milionów to bardzo ważna pozycja w budżecie, konieczna do tego, by "uzdrowić amerykańską gospodarkę".

Atakując Wielkiego Ptaka jako symbol "zbędnych wydatków" Romney wystawia się na łatwe ataki, jak choćby w tej reklamówce sztabu Obamy, wyglądającej, zresztą, jak coś, co spokojnie mogłoby powstać w Daily Show Jona Stewarta.


niedziela, 7 października 2012

Jon Stewart kontra Bill O'Reilly

Równo za miesiąc o tej porze będziemy wiedzieć, kto wygrał wybory. W międzyczasie Romney i Obama zmierzą się jeszcze w dwóch debatach, a za niecały tydzień naprzeciwko siebie staną Joe Biden i Paul Ryan. Tymczasem wczoraj wieczorem odbyła się piąta (choć nieoficjalna) debata sezonu kampanijnego - starcie tytanów infotainment - Jona Stewarta, gospodarza The Daily Show i Billa O'Reilly'ego, prowadzącego The O'Reilly Factor na Fox News. Zatytułowana kpiarsko The Rumble in the Air-Conditioned Auditorium (Naparzanka w klimatyzowanym audytorium) - aluzja do słynnej walki Muhammada Alego z Georgem Foremanem w Kinszasie (Rumble in the Jungle) - debata była jednak czymś więcej niż tylko półtoragodzinną wymianą złośliwości.


Obaj nie kryją swoich wyrazistych poglądów politycznych - Stewart jest liberałem, nie znosi Busha, często broni Obamy; O'Reilly jest konserwatystą, ciągle krytykuje zbyt rozbudowane (jego zdaniem) państwo socjalne i "wojnę kulturową", jaką rzekomo toczy lewica przeciwko tradycyjnym wartościom. Z drugiej strony, obaj uważają się za wyborców niezależnych i ich poglądy niekoniecznie zgodne są z demokratycznym czy republikańskim mainstreamem. O'Reilly popiera związki partnerskie (choć nie małżeństwa) i jest przeciwny karze śmierci (ale zarazem opowiada się za zaostrzaniem rygoru w więzieniach); Stewart chce mniejszego państwa i nie ma oporów przed tym, by przywalić "swoim" - czasem bardzo ostro - kiedy jego zdaniem też zachowują się idiotycznie. 

Zgodni są co do tego, że amerykańskie media są - eufemistycznie mówiąc - do niczego, koncentrując się na idiotyzmach, zamiast informować o ważnych rzeczach i promować sensowny dyskurs. Co prawda O'Reilly ma tendencję do pokrzykiwania na swoich gości z którymi się nie zgadza, ale z Jonem Stewartem ewidentnie się lubią, choć na pierwszy rzut oka widać, że jest to przyjaźń bardzo szorstka. 


Wczorajsza debata była nie tylko zabawniejsza niż środowe starcie Obamy z Romneyem (wysuwane podium Stewarta, infografiki O'Reilly'ego, z trudem powstrzymująca śmiech moderatorka), ale też znacznie ciekawsza. Nazwa mogła być kpiarska, a formuła debaty parodią debat "oficjalnych", ale O'Reilly i Stewart są jednymi z najbardziej (jeśli nie najbardziej) wpływowych postaci po obu stronach sceny politycznej. Żarty żartami, ale przeprowadzili wczoraj poważną dyskusję na temat fundamentalnie różnych podejść co do tego, jak powinna wyglądać rola państwa, jaka jest jego odpowiedzialność, jakie są granice między prywatnym a publicznym, etc. Zarazem nie brakowało punktów w których się ze sobą zgadzali: reforma imigracyjna jest konieczna, wojna w Iraku była błędem, a oni sami są bezkonkurencyjni. 

Paradoks (i dramat) dzisiejszej polityki (każdej, ale  teraz mówimy o amerykańskiej) polega na tym, że dwóch showmanów - w tym jeden jawny satyryk - przeprowadziło wczoraj rozmowę, jakiej nie prowadzą politycy. Nie było wystudiowanych odpowiedzi kandydatów, obowiązkowego wspominania o "zwykłych ludziach" ("jak powiedziała mi pewna samotna matka z Poughkeepsie"; "kiedy rozmawiałem z drobnym przedsiębiorcą z Ohio" itp), ale dyskusja dwóch ludzi, po których widać, że wierzą w to co mówią i mówią o tym z pasją. 

"Jeśli więcej widzów Fox News wierzy w to, że prezydent jest kenijskim muzułmaninem, niż w ewolucję, to macie problem", stwierdził w pewnym momencie Stewart. Można by to strawestować: jeśli satyryk z showmanem prowadzą lepszą debatę o polityce, niż kandydaci do Białego Domu, to znaczy, że Stany mają poważny problem. I - jak sądzę - jest to kolejna rzecz w której Stewart i O'Reilly byliby ze sobą zgodni. 

sobota, 6 października 2012

Czym w konkurenta? Odcinek 1: Warcraftem

Wielu ludzi zapomina, że oprócz kampanii prezydenckiej w Stanach toczy się równolegle cała masa pomniejszych bojów: o 33 miejsca w Senacie, wszystkie 435 miejsc w Izbie Reprezentantów i 13 stanowisk gubernatorskich: w 11 stanach, a do tego w Portoryko  i Samoa  Amerykańskim (tak, proszę państwa, jest i coś takiego). Do tego trzeba doliczyć wszystkie wybory lokalne - burmistrzów, szeryfów, sędziów i członków lokalnych zgromadzeń ustawodawczych.

W sumie mamy zatem setki pomniejszych kampanii - w teorii, gdyż w niektórych okręgach wyborczych i tak wiadomo kto wygra. Tak naprawdę walka toczy się najwyżej o jakieś 20% miejsc w Izbie Reprezentantów (odważnie licząc) i 15 miejsc w senacie. Jest to jednak walka zażarta i bezlitosna, niekiedy zaś zupełnie szalona, uciekająca się do najbardziej absurdalnych zarzutów. Nie ma takiego, którego w przypływie desperacji nie dałoby się chwycić.

Pisałem już o pływaniu nago w jeziorze Genezaret, ostatnio o zombie i Nancy Pelosi. Ponieważ będzie tego więcej, historią swojsko brzmiącej Colleen Lachowicz postanowiłem oficjalnie rozpocząć nowy cykl, pt. "Czym w konkurenta?"



Coleen Lachowicz jest opiekunką społeczną i kandydatką Partii Demokratycznej do stanowego senatu Maine. Lubi szydełkowanie. Jest  również orkiem-zabójcąW wolnych chwilach grywa w World of Warcraft jako orkijska łotrzyca (łorkijska łotrzyca?) o imieniu Santiaga, na najwyższym, 85 poziomie. Co w tym złego?
  • Przede wszystkim w ogóle to, że gra w gry komputerowe ("Maine potrzebuje stanowego senatora, który żyje w prawdziwym świecie, a nie w baśniowym świecie Colleen"), prowadząc "niepokojące podwójne życie", które "zabiera jej dużo czasu" ("Spędziłam cały dzień walcząć z nieumarłym czarnoksiężnikiem").
  • Do tego Lachowicz brzydko wyraża się w czasie gry ("zajebista impreza!", "musimy skopać po dupie Arthasa", "mój nowy awatar nie ma cycków"). Są to - zdaniem Republikanów - "bardzo dziwaczne i obraźliwe komentarze".
  • Postać kandydatki jest zabójczynią ("Tak, jestem orkijską łotrzycą, to znaczy, że dźgam - dużo. Kto by pomysłał, że pacyfistka, opiekunka społeczna i demokratka będzie lubić coś takiego?"), która znienacka atakuje innych graczy, okrada ich, a nawet zabija. 
Choć republikański kandydat odciął się od tych ataków, stanowa Partia Republikańska założyła specjalną stronę na której można zapoznać się ze tymi wstrząsającymi informacjami, a także wysyła wyborcom ulotki z niektórymi "złośliwymi, brutalnymi komentarzami", jakie zamieściła w sieci.

Prawdą jest bowiem, że Colleen Lachowicz udziela się także na forach internetowych, gdzie często wypowiada się na tematy polityczne, niekiedy dość agresywnie. I za to rzeczywiście można się do niej przyczepić, ale za granie? 



No cóż, w mediach wciąż obowiązuje narracja w której w gry komputerowe grają wyłącznie nastoletni, pryszczaci chłopcy, ewentualnie dziwacy pozbawieni normalnego życia (prywatnego/zawodowego/jakiegokolwiek innego). Gry są po prostu popularną rozrywką ludzi w różnym wieku: średnia wieku graczy wynosi 30 lat, a 25% wszystkich graczy stanowią ludzie po pięćdziesiątce. Granie na komputerze nie oznacza też  uzależnienia - godzina czy dwie dziennie przy komputerze to naprawdę nie jest "absurdalnie dużo", a sama Lachowicz mówi, że ostatnio w ogóle nie ma zbyt wiele czasu - ani na granie, ani na szydełkowanie.

Dość zabawne jest to, że okazuje się, że problemem jest nie tylko to, ŻE Lachowicz gra w WoW, ale też JAK gra. To oczywiście dlatego, że w powszechnym przekonaniu gry "promują przemoc", a gracze są psychopatami, którzy w pewnym momencie przestają odróżniać fikcję od rzeczywistości i odchodzą od klawiatury, żeby zacząć zabijać porządnych, "normalnych" ludzi.


Jeśli zatem Lachowicz gra orkijską zabójczynię i "lubi dźgać", to zapewne będzie wbijała noże w plecy politycznym oponentom. Republikanie z Maine mają szczęście, że Colleen nie gra elficką magiczką - trudniej byłoby im przekonać wyborców, że będzie rzucać śmiercionośne czary na posiedzeniach senatu stanowego.

Na razie efekt tej kampanii wydaje się odwrotny do zamierzonego. W mediach rzeczywiście zrobiło się głośno o Lachowicz i jej hobby, ale głównie w tonie prześmiewczym wobec partii, która po pierwsze nie rozumie współczesności, a po drugie próbuje wchodzić ludziom z butami w życie prywatne. Na odsiecz przyszli jej nawet republikańscy gracze, a sama kandydatka napisała: "To trochę dziwne, że jestem atakowana za granie na komputerze. Jestem jednak w dobrym towarzystwie 183 milionów innych Amerykanów".

Nie tylko Amerykanów. Dobranoc państwu, idę tracić kontakt z rzeczywistością i walczyć z orkami w Heroes VI.

czwartek, 4 października 2012

Mitt Romney Style

Jak już pewnie wszyscy wiedzą, Mitt Romney wygrał wczorajszą debatę. Głównym zadaniem kandydatów w takich starciach jest niepopełnienie żadnej poważnej (albo nawet niepoważnej) gafy, którą media mogłyby potem wałkować w nieskończoność. Jeśli kandydatowi uda się coś więcej, to już tylko czysty zysk. A Romney nie dość, że niczego nie palnął, to jeszcze mówił składnie, przytaczał dane i w ogóle wyglądał lepiej niż niemrawy i zagubiony Obama.

Entuzjazm Republikanów i Fox News jest zrozumiały - Romney musiał wypaść w tej debacie dobrze, żeby w ogóle mieć jakiekolwiek szanse w wyborach - i to udało się nawet z nawiązką. Wróciły porównania tegorocznych wyborów z tymi sprzed 32 lat, kiedy Ronald Reagan stawił wyzwanie i pokonał urzędującego prezydenta, Jimmiego Cartera. Sęk w tym, że Romney nie jest Reaganem - i powtarzają mu to nawet koledzy Republikanie.

Równie dobrze można wysnuwać analogie z rokiem 2004, choćby opierając się na badaniach poparcia dla urzędującego prezydenta. W miesiącach poprzedzających wybory Cartera pozytywnie oceniało ledwie trzydzieści kilka procent badanch - Busha czterdzieści kilka, tyle samo ile teraz Obamę. 

Prawda jest taka, że nic nie wiadomo. Przed nami jeszcze dwie debaty (i jedna wiceprezydencka) - Obama może się poprawić, Romney może się popsuć. Poza tym, o czym warto pamiętać - wygrana w debatach nie gwarantuje wcale wygranej przy urnach, o czym boleśnie przekonał się choćby John Kerry. 

Za to przynajmniej zrobiło się ciekawiej.

PS: CollegeHumor nakręciło udaną parodię Gangnam Style z Romneyem. Zanim ktoś mi zarzuci, że ciągle wklejam antyromneyowe filmiki - to nie moja wina, że nie powstają żadne parodie na poziomie, które byłyby wymierzone w Obamę. Jeśli ktoś z Państwa znajdzie takową - proszę o nadsyłanie.