czwartek, 28 czerwca 2012

Epic fail!

Miało być ciekawie, ale tego się chyba nikt nie spodziewał! Właściwie jedyne, co się sprawdziło, to stosunek głosów sędziów Sądu Najwyższego: 5 do 4.

Po pierwsze, Sąd Najwyższy utrzymał niemal w całości ustawę zdrowotną Obamy, uznając, że państwo może zmusić obywateli do ubezpieczenia zdrowotnego. Wyrok oczywiście był nieznany, ale większość skłaniała się raczej ku opinii, że ustawa zostanie w znacznej części uznana za niekonstytucyjną.

Po drugie, sędzia Kennedy - głosujący raz z liberałami, raz z konserwatystami - który miał być języczkiem u wagi, okazał się być zdecydowanym przeciwnikiem Obamacare i to on napisał zdanie odrebne: "Naszym zdaniem, przedmiotowa ustawa jest nieważna w całości". Decydującym głosem okazał się być - i tego nie przewidział dosłownie nikt - mianowany przez George W. Busha prezes Sądu, Roberts, który przyłączył się do opinii dwóch sędzi mianowanych przez Obamę i dwojga mianowanych przez Clintona. Cuda, cuda.

Tak naprawdę, wszyscy mogą być zadowoleni:
  • Sąd Najwyższy zachował twarz, nie obalając bądź co bądź demokratycznie uchwalonej reformy.
  • Roberts pokazał klasę, sprzeciwiając się całkowicie swojemu środowisku politycznemu, które nagle zaczęło się oburzać na jeszcze niedawno tak wychwalanego sędziego. 
  • Administracja Obamy może ogłosić zwycięstwo i przy okazji - lepiej późno niż wcale - zacząć wreszcie wyjaśniać o co dokładnie chodzi.
  • Republikanie mogą tradycyjnie uderzyć w apokaliptyczne tony oraz ooznajmić, że zrobią wszystko, żeby znieść reformę w Kongresie. 
  • A sztab Romneya ma nareszcie jakiś powód, żeby przekonać konserwatywnych wyborców, że - mimo wszystko - trzeba głosować na Mitta, bo jeśli tylko zostanie prezydentem, to zniesie Affordable Care Act.

A kto powinien być najbardziej niezadowolony? Telewizje informacyjne, które zbłaźniły się jak rzadko (a błaźnią się często). Sprawy rozstrzygiwane w Sądzie Najwyższym, to nie wyrok na O. J. Simpsona w rodzaju "winny" albo "niewinny", dobrze byłoby przez chwilę przeanalizować to, co powiedział Sąd - albo przynajmniej przeczytać do końca orzeczenie. Ale nie - chcąc przekazać wiadomość jako pierwsze - CNN i Fox na wyścigi ogłosiły zgodnie swoje BREAKING NEWS: "Obowiązek ubezpieczenia został zniesiony!"



Obie stacje poprawiły swoje doniesienia dopiero po tym, jak poprawna informacja pojawiła się na SCOTUSblog, jednym z najlepszych źródeł informacji na temat Sądu Najwyższego. A pojawiła się dopiero po kilku minutach, ponieważ twórcy bloga zaczęli od ogłoszenia:  
"To bardzo skomplikowana sprawa, więc wciąż to analizujemy"
Bingo. 


PS: Nie mogę się doczekać dzisiejszego "Daily Show". Jon Stewart będzie miał używanie.

środa, 27 czerwca 2012

Przed jutrzejszym dniem sądnym

Jutro o 10 rano (czasu waszyngtońskiego) Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych ogłosi decyzję w sprawie  reformującej służbę zdrowia ustawy ACA, Affordable Care Act z 2010 roku, popularnie nazywanej Obamacare. Choć, jako żywo, nie znam się na kwestiach prawniczych, to jednak  to, co w kontekście politycznym zazwyczaj przedstawiane jest w kategoriach  czarno-białych, wcale nie jest – jak to zwykle bywa – takie proste.

Po pierwsze, niekoniecznie będzie tak, że Sąd Najwyższy ACA w całości albo obali, albo utrzyma. Bardzo możliwe, że - tak jak kilka dni temu w przypadku ustawy antyimigracyjnej z Arizony - wyrok będzie (z braku lepszego słowa) „salomonowy”: niektóre przepisy zostaną uznane za niekonstytucyjne, inne utrzymane. Kluczowa będzie jednak decyzja w sprawie obowiązku posiadania ubezpieczenia zdrowotnego.

Większość – dwie trzecie – Amerykanów jest za zniesieniem ACA. To pokazuje jak bardzo źle administracja Obamy „sprzedała” reformę opinii publicznej, nie potrafiąc zwrócić uwagi na niewątpliwe korzyści płynące z ustawy. Nie chodzi już nawet o to, że owe często wspominane „40 milionów” Amerykanów otrzymają opiekę zdrowotną. Statystycznego Amerykanina z klasy średniej niezbyt to, niestety, obchodzi. Ale już to, że kompanie ubezpieczeniowe nie mogą odmawiać już ubezpieczonym opieki medycznej z byle powodu – np. z powodu błędu w formularzu – jest już rzeczą jak najbardziej w interesie klasy średniej. Problemem (i błędem) Demokratów jest to, że owe dwie trzecie „zwykłych Amerykanów” skupiają się właśnie na „obowiązku ubezpieczenia”, który zrównują z tyranią brytyjskiego króla Jerzego III (która, nawiasem mówiąc, wcale nie była wcale taka straszna, ale mniejsza z tym), a nie na wielu oczywistych korzyściach ACA. 

Jeśli Sąd Najwyższy zlikwiduje obowiązek ubezpieczenia (albo i całą Obamacare), Republikanie z całą pewnością odtrąbią zwycięstwo nad socjalistyczną tyranią Baracka Husseina Obamy. Może się jednak okazać, że będzie to zwycięstwo pyrrusowe, a dla Sądu Najwyższego prawdziwa klęska.

Obama już raz starł się z Sądem Najwyższym, toteż jeśli silnie upolityczniony Sąd zlikwiduje sztandarowe osiągnięcie jego administracji, prezydent zapewne nie zawaha się zabrać w tej sprawie głosu. Świetnie wpisze się to w przyjętą narrację jego kampanii – ten sam Sąd, który służył interesom wielkich korporacji (patrz niżej)robi to ponownie, tym razem stając po stronie wielkiego biznesu ubezpieczeniowego, a nie zwykłych obywateli – i taka retoryka może chwycić, o czym Republikanie doskonale wiedzą.

O ile w połowie lat 90. Sąd Najwyższy cieszył się zaufaniem prawie 90% obywateli, o tyle dziś jest to już mniej niż 50%. Więcej to niż w przypadku Kongres, ale o to nietrudno – tak czy inaczej, spadek zaufania i szacunku wobec Dziewięciorga Mędrców jest widoczny gołym okiem. Sprawiły to bardzo kontrowersyjne decyzje Sądu, przede wszystkim Bushv. Gore, czyli uznanie za zwycięzcę wyborów prezydenckich w 2000 roku George'a W. Busha, ale też CitizensUnited, kiedy uznano, że korporacje mogą łożyć na kampanie wyborcze tyle pieniędzy ile im się żywnie podoba.

Obie te decyzje były w oczywisty sposób przychylne dla Republikanów, a obecny Sąd Najwyższy, pod kierunkiem Johna Robertsa, uważany jest za jeden z najbardziej konserwatywnych (i prorepublikańskich) od wielu dekad. Sytuacja w której teoretycznie bezpartyjny Sąd Najwyższy wyraźnie staje po jednej stronie sceny politycznej, większości Amerykanów się nie podoba – nawet jeśli równocześnie nie podoba im się rozpatrywana ustawa.



No i wreszcie, last but not least, ostatni problem Partii Republikańskiej - Mitt Romney. Jeśli Obamacare zostanie zniesiona (albo przynajmniej mocno osłabiona) prezydencki kandydat opozycji będzie musiał zabrać głos i pochwalić "zwycięstwo zwykłych Amerykanów” - nie będzie to łatwe, zważywszy na to, że jako gubernator sam zafundował mieszkańcom Massachussetts obowiązek ubezpieczenia zdrowotnego. Zresztą, jaka by nie byłaby decyzja Sądu i co by przy jej okazji nie zrobił kandydat Republikanów, opinia publiczna przypomni sobie o Romneycare. A nie ma sposobu, żeby na tym dobrze wyszedł – dla lewicy będzie to kolejnym przypomnieniem tego, że jest hipokrytą; dla prawicy, że tak naprawdę nie jest prawdziwym konserwatystą. Tak źle i tak niedobrze.

Paradoksalnie, obie strony najbardziej skorzystają na sytuacji w której Sąd utrzyma ACA. Kampania Obamy będzie mogła mówić „uchwaliliśmy fajną ustawę, co potwierdził nawet Sąd Najwyższy”, a kampania Romneya będzie nadal głosić, że socjalistyczne zagrożenie minie dopiero wtedy, kiedy Romney wygra i zlikwiduje ACA w całości.

Jedno jest pewne – będzie ciekawie.

poniedziałek, 18 czerwca 2012

O Watergate ciąg dalszy

Afera Watergate silnie zapisała się w amerykańskiej pamięci i na trwałe weszła do kultury popularnej - począwszy od Wszystkich ludzi prezydenta Alana Pakuli, z 1976 roku, gdzie Dustin Hoffman (jako Carl Bernstein) i Robert Redford (jako Bob Woodward) za radą "Głębokiego Gardła" mieli "podążać za pieniędzmi" - co w filmie brzmiało nieźle, ale było całkowicie wymyślone przez scenarzystów. 


Nie znaczy to jednak, że wszyscy Amerykanie interpretują Watergate w ten sam sposób. Z konieczności upraszczając, można powiedzieć, że istnieją cztery (a upraszczając jeszcze bardziej  - dwa) sposoby postrzegania Watergate:
  1. Pogląd skrajnej prawicy- Watergate było "pierwszym puczem medialnym w historii", histerią rozpętaną przez prasę żeby zniszczyć nielubianego prezydenta. Nixon został kozłem ofiarnym "liberałów", gdyż to (z)robił nie było - ich zdaniem - gorsze od tego, co robili inni prezydenci, szczególnie Kennedy i Johnson. Nikogo nie powinno zaskoczyć, że z taką perspektywą zgadzał się sam Richard Nixon.
  2. Pogląd umiarkowanej prawicy - "system zadziałał". Nixon stanowił zagrożenie dla demokracji, ale mechanizmy konstytucyjne zapobiegły katastrofie i sytuacja została naprawiona. 
  3. Pogląd umiarkowanej lewicy - "system prawie nie zadziałał". Jak wyżej, z tą różnicą, że "afera Watergate" wyszła na jaw jedynie dzięki przypadkowi, szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Tym razem się udało, ale czy uda się następnym razem?
  4. Wreszcie, skrajna lewica, której najbliżej jest w interpretacji do skrajnej prawicy, zgadzająca się z tym, że Nixon był "kozłem ofiarnym". Został rzucony przez media na pożarcie, żeby sprawić wrażenie, że  jego podsłuchy i tuszowanie tych  nielegalnych działań są "aferą" - tymczasem prawdziwą "aferą" jest cały amerykański ustrój. O tym właśnie mówił Noam Chomsky, kiedy stwierdził, że Watergate "to jak ujawnić, że dyrektor Murder Inc. oszukiwał na podatkach".
Amerykanom, w przeważającej większości uważającym swój ustrój za idealny (mimo wielu przykładów, które nakazywałyby podawać taką tezę w wątpliwość), najbardziej pasuje wizja środka: system zadziałał (o włos albo nie - bez znaczenia), czarna owca została usunięta, a harmonia przywrócona. 


W amerykańskiej pamięci - i kulturze masowej - opowieść o Watergate jest zatem opowieścią o zbrodni ukaranej, zwycięstwie "prostego człowieka" nad skorumpowaną władzą - tak  ukazują Watergate Wszyscy ludzie prezydenta, gdzie demokrację ratują de facto skromni dziennikarze. O tym, że takie historie Amerykanie lubią najbardziej, nikogo chyba nie trzeba przekonywać. O tym, że bardzo rzadko są one prawdziwe - również. Sami Woodward i Bernstein wielokrotnie mówili, że pogląd jakoby "to my sami, własnoręcznie obaliliśmy Richarda Nixona jest absurdalny".



Czy jednak wszystko zostało naprawione? Czy udało się zapobiec kolejnym "Watergate", a jeśli nie, to czy przynajmniej zdołano pociągnąć do odpowiedzialności tych, którzy złamali prawo? Jeśli spojrzeć na historię Stanów Zjednoczonych ostatnich czterdziestu lat, należałoby - niechętnie, ale jednak - choć po części przyznać rację radykałom z obu stron sceny politycznej. 
  • Administracja Reagana - za cichym przyzwoleniem prezydenta - sprzedawała broń wrogowi, Iranowi, a nielegalnie zdobyte pieniądze przekazywała nikaraguańskim contras. Sprawa zakończyła się dymisją sekretarza obrony i kilku innych niższych rangą ludzi. Zostali oskarżeni, ale ułaskawił ich następca Reagana i jego wiceprezydent, George H. W. Bush.
  • Administracja Busha syna ujawniła tożsamość agentki CIA, Valerie Plame, chcąc się zemścić na jej mężu, ambasadorze. Skończyło się na skazaniu szefa sztabu wiceprezydenta Dicka Cheneya, Scootera Libby'ego, którego prezydent wprawdzie nie ułaskawił, ale zamienił mu wyrok na wyrok z zawieszeniu. Biały Dom Busha ma równiez na koncie usuwanie z urzędu niewygodnych funkcjonariuszy publicznych, zakładanie podsłuchów o wątpliwej legalności oraz nadużycia w kwestii prowadzenia wojny. Sprawy porównywalne z tym, co robił Nixon, a jednak nigdy nie było realnych widoków na próbę impeachmentu Busha.
  • Dziś głośno jest o tym, że administracja Obamy dokonywała "kontrolowanych przecieków" do "New York Timesa" na temat "wojny z terrorem" i cyberataków na Iran, co miałoby pozytywnie wpłynąć na wizerunek prezydenta przed wyborami. Republikanie, od czterdziestu lat próbujący znaleźć sprawę, która stałaby się "demokratycznym Watergate" już porównują Obamę do Nixona - mniej więcej tak samo, jak robili wcześniej z Billem Clintonem, a nawet poczciwym Jimmym Carterem. Co więcej, przedstawiciele obu partii w Senacie zgodnie twierdzą, że sprawa przecieków na temat prowadzonej przez Obamę "wojny z terrorem" jest skandalem, ale administracja nie zgadza się na powołanie specjalnego prokuratora.
Rzadko się pamięta, żę afera Watergate - w szerszym sensie - zaczęła się od przecieków z Departamentu Obrony w 1971 roku, tzw. Pentagon Papers, dotyczących wojny w Wietnamie. Choć nie mówiły one o działaniach administracji Kennedy'ego i Johnsona, to Nixon, pod wpływem nacisków wściekłego Kissingera, polecił zastopować przecieki. W ten oto sposób powstała brygada nielegalnie działających "hydraulików" ("plumbers"), których zatrzymano w kompleksie Watergate w czerwcu 1972 roku.

Jak powiedział rok temu Daniel Ellsberg, człowiek, który ujawnił Pentagon Papers: Wszystkie przestępstwa, jakie wobec mnie popełnił Nixon, są dziś legalneEllsberg, oczywiście, przesadza - włamywanie się do gabinetu czyjegoś lekarza, żeby wydobyć kompromitujące materiały wciąż nie jest w Stanach Zjednoczonych legalne; podobnie jak całkowicie swobodne zakładanie przez służby podsłuchów. Prawdą jest jednak, że po aferze Watergate możliwości, jakimi dysponuje władza w kwestii bezpieczeństwa narodowego (ogólnie rzecz ujmując), nie zmniejszyły się, a zwiększyły. Kontrola ze strony innych gałęzi władzy - sądowniczej i ustawodawczej - także jest wyraźnie słabsza. "Imperialna prezydentura" Nixona trzyma się mocno.

Można chyba zaryzykować stwierdzenie, że winny jest temu dominujący sposób przedstawiania "afery Watergate", o jakim pisałem wcześniej. Demokratyczne instytucje rzeczywiście ujawniły łamanie prawa na najwyższych szczeblach władzy, ale sposób, w jaki Watergate funkcjonuje w amerykańskim dyskursie, strywializował wydarzenia lat 1972-1974. Prędkość z jaką media próbują dodawać przyrostek -gate" do każdej kolejnej bzdurnej aferki sprawiają, że Amerykanom trudno odróżnić prawdziwe skandale,  poważne nadużycia władzy, od bzdurnych skandalików w rodzaju MonicagateTroopergate czy (o zgrozo) Nipplegate. Daje to Amerykanom złudne poczucie samozadowolenia, że kolejne skandale  władzy zostały ujawnione, a porządek za każdym razem przywrócono etc. 
"Jeśli prezydent coś robi, to znaczy, że nie jest to nielegalne" 
powiedział  w słynnym wywiadzie Richard Nixon. Co by o nim nie mówić, był to naprawdę mądry człowiek.

niedziela, 17 czerwca 2012

40 lat minęło...

...od kiedy 17 czerwca 1972 roku, po północy, Frank Wills, strażnik w hotelowo-biurowym kompleksie Watergate, zauważył na pewnych drzwiach taśmę, sprawiającą, że drzwi się nie zamykały. Usunął taśmę i udał się na dalszy patrol. Kiedy wrócił za godzinę, taśma znowu znajdowała się na drzwiach, więc Wills zadzwonił po policję.


Na szóstym piętrze, w siedzibie głównej Partii Demokratycznej, policja aresztowała pięciu mężczyzn, podkładających podsłuchy telefoniczne. Można powiedzieć, że mieli pecha - nie tylko Wills za pierwszym razem zignorował sprawę, ale też nie było to pierwsze włamanie. Podsłuchy zostały założone dwa tygodnie wcześniej, ale nie działały jak należy, toteż mężczyźni powtórzyli włamanie. 

Biały Dom skomentował incydent jako "podrzędne włamanie" i tak też było to początkowo traktowane, mimo iż na jaw wyszły powiązania włamywaczy z komitetem wyborczym prezydenta Richarda Nixona, który właśnie ubiegał się o reelekcję - Committee for the Re-Election of the President. CRP zwany był przez nieprzychylnych mu ludzi CREEP: "gęsia skórka", "ktoś odrażający" czy - jak się miało okazać, najbardziej a propos - "skradać się".

Opinia publiczna nie zwróciła jednak większej uwagi na sprawę włamania, a jakiekolwiek próby powiązania jej ze sztabem Nixona były odrzucane przez Biały Dom jako "polityczne" i w listopadzie 1972 roku Richard Nixon wygrał w cuglach. Zdobył 60,7%, pokonując senatora George'a McGoverna o ponad 23%, czyli 18 milionów więcej głosów. Do dziś pozostaje to  najlepszym wynikiem w wyborach przeprowadzanych od II wojny światowej.

Prawdziwa afera miała wybuchnąć dopiero na poczatku 1973 roku, kiedy jeden ze skazanych włamywaczy, chcąc obniżyć swój wyrok, zaczął zeznawać i obciążył członków prezydenckiej administracji - m.in. byłego prokuratora generalnego, Johna Mitchella. W maju prezydent mianował specjalnego prokuratora, który rozpoczął śledztwo.

Nie ma tu miejsca, żeby opisywać następne 15 miesięcy sądowych procedur, składania wniosków, odrzucania ich, nowych doniesień na temat nielegalnych działań "ludzi prezydenta", podejmowanych przez Nixona coraz bardziej desperackich prób wywinięcia się, które tylko pogarszały jego sytuację


Finał znają wszyscy: 9 sierpnia 1974 roku, niecałe dwa lata po swoim ogromnym sukcesie wyborczym, w sytuacji w której jego impeachment był niemal pewny, Richard Nixon złożył rezygnację na ręce sekretarza stanu, Henry'ego Kissingera. Nowym Prezydentem został wiceprezydent Gerald Ford, który ogłosił, że "nasz długi narodowy koszmar dobiegł końca". Ale czy rzeczywiście?

(c.d. jutro)

środa, 13 czerwca 2012

O jedną głowę za daleko

W komentarzu do wydania na DVD pierwszego sezonu Gry o Tron, twórcy serialu, David Benioff i D. B. Weiss wyjaśniają, że w odcinku 10, Fire and Blood, jedna z zatkniętych na pikach odciętych głów jest gumową głową.... George'a W. Busha.


Być może na pierwszy rzut oka trudno go poznać z powodu doprawionej, skołtunionej fryzury, ale głowa na lewo od biednej Septy Mordane [1:08] to bez wątpienia mina byłego prezydenta.


Weiss i Benioff stwierdzili: 
Głowa George'a [W.] Busha pojawia sięw kilku scenach dekapitacji. To nie wybór, to nie deklaracja polityczna. Musieliśmy użyć takiej głowy, jaką mieliśmy.
Wielu internautów słusznie zadaje pytanie czy to ma znaczyć na planie Gry o Tron przewalają się gumowe głowy byłych prezydentów? Zaprawdę, trudno uwierzyć, że na planie jednego z najdroższych seriali w historii telewizji brakuje pieniędzy na profesjonalną scenografię. 

Dotychczas na pytania o ewentualne analogie w serialu między polityką Westeros  i polityką rzeczywistą, Benioff ani Weiss słusznie odpowiadali, że są przeciwko jakimkolwiek świadomym aluzjom. W dodatku, gdyby o poglądach autorów wnioskować na podstawie powiązań rodzinnych (co bardzo często może mylić, oczywiście), to w przypadku Benioffa są one raczej prorepublikańskie. Jego ojciec, Stephen Friedman, jest byłym CEO Goldman Sachsa (sic!) i do dziś zasiada w radzie nadzorczej bankowego giganta, który miał jak najlepsze relacje z ostatnią republikańską administracją. W dodatku w roku 2005 Friedman został mianowany przez tego samego Busha członkiem tzw. President's Intelligence Advisory Board, ciała doradzającego prezydentowi w sprawach wywiadowczych.

Głowa Busha może sobie tkwić obok zacnej Septy i jeszcze zacniejszego Neda Starka, ale nie znaczy to, że jest to pozytywny kontekst. Bez względu na to czy był to świadomy żart Benioffa i Weissa, czy żart kogoś niższego rangą na planie, czy przemyślny chwyt marketingowy (zwłaszcza w kontekście najnowszego plakatu Gry o Tron), czy przypadek (nie sądzę), nie powinno się było zdarzyć. Można Busha nie lubić, ale nie wydaje mi się, żeby ktoś odważył się zrobić to samo z głową nawet nie urzędującego prezydenta, ale choćby Billa Clintona czy Jimmy'ego Cartera. Nie uchodzi i tyle.

wtorek, 12 czerwca 2012

Trzeci Bush

Niecałe dwa tygodnie temu odsłonięto w Białym Domu oficjalny portret 43 prezydenta, George'a W. Busha. W swojej kategorii nic specjalnego - sam Bush namalowany jest, co prawda, lepiej niż Clinton, ale nieproporcjonalne krzesło o które się opiera wygląda naprawdę strasznie. No cóż, skończyły się już czasy, kiedy prezydenckie portrety malował Singer Sargent.  


Dubya może teraz poświęcać większość czasu na granie w golfa - dziś kiedy pada nazwisko Bush, chodzi już o kogoś innego. Parę dni temu brat George'a, były gubernator Florydy, Jeb (John Ellis Bush), przyznał, że powinien był ubiegać się w tym roku o nominację Republikanów. Można powiedzieć - "Mądry Bush po szkodzie" - wszyscy mu to przecież powtarzali już od co najmniej roku. W teorii, miał wszystko,  czego było trzeba - poparcie elektoratu i partyjnego establishmentu równocześnie, sympatię latynoskich wyborców (via żona Meksykanka), i innych mniejszości, kluczową Florydę w garści, dostęp do pieniędzy na kampanię, a do tego wszystko charyzmę, której tak bardzo brakuje Mittowi Romneyowi.

Ma jednak Jeb także wady, a jedną z nich jest nazwisko - jednak, wbrew pozorom, wcale nie  tylko dlatego, że wyborcom kojarzyłby się z bratem, a zatem - pośrednio - wojną w Iraku, ograniczaniem swobód obywatelskich i kryzysem bankowym 2008 roku. Jeb nigdy nie był bliskim politycznym współpracownikiem brata i nie odgrywał żadnej roli w czasie jego prezydentury.



Problemem Jeba było - i nadal jest - nie tyle to, że dla ogólu elektoratu byłby spadkobiercą swojego starszego brata, ale to, że dla niemałej części GOP byłby spadkobiercą ojca. W 1992 roku, kiedy Bush ojciec przegrał z Billem Clintonem, Jeb - zawsze uważany w rodzinie za mądrzejszego i bardziej utalentowanego - zaczynał na Florydzie karierę publiczną. To on  miał był polityczną nadzieją rodziny, ale na przeszkodzie stanęły ambicje brata, który - nieco ku zaskoczeniu rodziny - został gubernatorem Teksasu, a potem prezydentem kraju. 

Tymczasem, wedle dzisiejszych standardów, Jeb nie jest konserwatywnym Republikaninem, jak brat, ale - tak jak jego ojciec - Republikaninem umiarkowanym, jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego gatunku. Należy do niego też Mitt Romney, który żeby przetrwać w nieprzyjaznym środowisku, jakim stała się dzisiejsza GOP, musiał przybrać barwy ochronne, strojąc się w szaty ultrakonserwatysty. Niezbyt mu to - oczywiście  - wychodzi, ale wszyscy udają, że w to wierzą: prawdziwi konserwatyści, żeby w listopadzie móc głosować na niego z jako takim przekonaniem; Demokraci z Obamą na czele, żeby móc łatwiej zrównywać Romneya z Santorumem, Palin i świrami w rodzaju Rusha Limbaugha czy Glenna Becka, który ostatnio stwierdził, że Theodore Roosevelt był socjalistą.

Jeb, stwierdziwszy, że przespał swoją szansę, może teraz mówić szczerze. I mówi to, co myśli, ale co w panującej dziś w GOP atmosferze ideologicznej ortodoksji, brzmi jak herezje. Jak to, że za czasów jego ojca (i Ronalda Regana) Republikanie szli na kompromisy z Demokratami. Że wspólpraca obu partii pozwala na zrobienie wielu pożytecznych rzeczy. Odważył się pochwalić Obamę i niektórych członków jego gabinetu.
Nie muszę bawić się w bycie stuprocentowo przeciwko prezydentowi Obamie w sprawach w których uważam, że postępuje słusznie (...). Nie mam zamiaru po prostu powtarzać "nie", "nie".
Jeb przyznał też - o zgrozo - że aby zrównoważyć budżet konieczne jest nie tylko dokonywanie cięć (co, jak mantrę powtarzają Republikanie), ale też podnoszenie podatków. Do tego dodał, że jeśli Romney wygra, będzie konieczny "wielki kompromis" między obiema partiami i Republikanie będą musieli podnieść podatki - tak, jak kilkakrotnie zrobił to Ronald Reagan (sic!) i Bush ojciec (co, ostatecznie, kosztowało go prezydenturę, ale nie nominację własnej partii - to jednak trochę inna historia).

Do tego wszystkiego przyznał rację Obamie, że Reagan i Bush ojciec mieliby dziś kolosalne problemy z uzyskaniem nominacji GOP. Czym, właściwie, odpowiedział na pytanie jakie byłyby jego własne szanse w roku 2016, gdyby chciał startować jako kandydat "umiarkowany".

PS: Dziś 88 urodziny obchodzi George H. W. Bush, 41 prezydent. Choć 75, 80 i 85 urodziny świętował skacząc ze spadochronem, stan zdrowia nie pozwala mu już na tak spektakularne obchody. Ważniejsze jest jednak to, że Bush ojciec, który nigdy nie (współ)napisał wielkich wspomnień z czasów swojej prezydentury, zgodził się na to, by HBO nakręciło o nim film dokumentalny - "41". Premiera pojutrze, 14 czerwca.

piątek, 8 czerwca 2012

natematyzacja bloga

W imię postępu i modernizacji - blog będzie ukazywał się równolegle tu, gdzie jest, oraz na portalu natemat.pl. Wszystko stąd będzie przeklejane tam, ale nie wszystko stamtąd będzie tutaj - jak pierwsza notka, o teoriach spiskowych dotyczących Klubu Bilderberg, którą możecie państwo tutaj.

czwartek, 7 czerwca 2012

A jednak Green Lantern

Niewiele się pomyliłem. Długo zapowiadany coming out w świecie komiksów DC nie okazał się wcale tak rewolucyjny, jak się niektórzy spodziewali. Ani Batman, ani Aquaman, ani Wonderwoman. W komiksie, który ukazał sie wczoraj, gejem okazuje się być Green Lantern - nie Hal Jordan, którego widzowie znają z beznadziejnego filmu z ubiegłego roku, ale pierwszy, oryginalny bohater, Alan Scott.


Green Lantern-Scott, od kiedy pojawił się w roku 1940, miał wiele heteroseksualnych związków - a z jednego z nich syna, superzłoczyńcę o artystycznym pseudonimie Obsidian, który przy okazji był też gejem. Na szczęscie nielinearność komiksowych uniwersów nie z takimi problemami sobie radziła. Scott będzie gejem w nowym, odświeżonym (który to już raz) uniwersum DC.


Zgodnie z przewidywaniami, oburzyła się prawica. Należąca do chrześcijańskiej organizacji American Family Association (to ci, którzy walczą z reklamami IKEI w których pojawiają się pary jednopłciowe) grupa One Million Moms wydała oświadczenie w którym potępia zarówno DC Comics jak i Marvela, za przedstawianie gejów w pozytywnym świetle i pyta:
Czy możecie sobie wyobrazić małych chłopców mówiących "Chciałbym chłopaka albo męża takiego jak X-Men (sic)? To idiotyczne! (...) [Geje] chcą zrobić im pranie mózgu i pokazać im, że gejowski sposób życia jest normalny (....). Jako chrześcijanie wiemy, że homoseksualizm jest grzechem".
Pięćdziesiąt lat temu, kiedy pojawiał się Black Panther, pierwszy czarnoskóry superbohater, też  niektórzy zatroskani o moralny rozwój swoich pociech rodzice wyrażali swoje oburzenie. Tak samo, kiedy w oryginalnym Star Treku czarnoskóra kapitan Uhura (rym przypadkowy) całowała białego kapitana Kirka. Czy wtedy, kiedy nowym Spider-Manem (ale znowu tylko w jednej z równoległych rzeczywistości) został czarnoskóry latynos, Miles Morales.


Nie wydaje mi się, żeby małe dzieci - dowolnej płci - widziały w superbohaterach wzorce przyszłych partnerów życiowych, ale może się mylę. Ale na pewno - jak słusznie zauważył jeden z ludzi Marvela:
"spośród Miliona Mam zapewne 10 tysięcy ma homoseksualne dzieci". 

PS: Wygląda natomiast na to, że gejowski ślub w świecie Marvela nie odbędzie się jednak w Warszawie, ale w nowojorskim Central Parku. Ciekaw jestem natomiast skąd wzięła się ta Warszawa w tylu sieciowych informacjach?


niedziela, 3 czerwca 2012

Amerykański generał na plakacie SLD?

Temat polskiej polityki nie powinien się pojawiać na tym blogu, podobnie jak piłka nożna, ale czasem nie da się ich uniknąć. Zwłaszcza w sytuacji, w której temat spada prosto z nieba.

SLD, protestując przeciwko reformie rządowej zwiększającej wiek przechodzenia na emeryturę, przygotowało ("humorystyczny", jak należy rozumieć) plakat. Widzimy na nim reprezentację Polski w piłce nożnej w roku 2050 - składa się ona z samych staruszków, którym rzeczona reforma nakaże kopać piłkę do 67 roku życia.


Plakat wygląda na sklecony nawet nie Photoshopem, ale windowsowym Paintem, ale nie to jest w nim najciekawsze - przynajmniej dla mnie, także laika w obróbce zdjęć (na co dowód poniżej). Oto w dolnym rzędzie, z numerem 10, stoi sobie jakiś polski piłkarz z doklejoną głową.... amerykańskiego generała Wesleya Clarka, byłego dowódcy NATO w Europie, a w 2004 roku niedoszłego kandydata Demokratów w wyborach prezydenckich!

Nie udało mi sie znaleźć plakatu SLD w lepszej jakości, ale jestem prawie pewien, że to właśnie generał Clark - także dlatego, że w tym roku skończył 67 lat.



Grafik SLD postanowił wykorzystać twarze 67-latków, ale nie zadał sobie trudu znalezienia kogoś nieznanego - wybrał raczej osoby, których on (zakładam, że jednak on, a nie ona) nie zna. Dlatego na plakacie nie ma np. Rutgera Hauera, Danny'ego de Vito, Michaela Douglasa, ani Rudy'ego Giulianiego. Ale może jest ktoś inny? Zachęcam do zabawy!

PS: Ciekawe czy należy się wkrótce spodziewać przeprosin ze strony SLD?

sobota, 2 czerwca 2012

Królowa i prezydenci

Dzisiaj, w 59 rocznicę koronacji Elżbiety II, rozpoczynają się uroczystości jej Diamentowego Jubileuszu. Królowa wstąpiła na tron w 1952 roku i spotkała się ze wszystkimi urzędującymi amerykańskimi prezydentami (z wyjątkiem Lyndona Johnsona), a także z dwoma wcześniejszymi. 

Na zdjęciach praprapraprawnuczka króla Jerzego III - którego "ponawiane, nieustanne krzywdy i nadużycia", mające "ustanowić absolutną tyranię nad tymi oto Stanami", doprowadziły do wybuchu amerykańskiej wojny o niepodległość - z prezydentami "tych oto Stanów".


z Herbertem Hooverem


z Harrym Trumanem


z Dwightem Eisenhowerem


z Johnem Kennedym i Jackie.

Na pogrzeb JFK nie mogła przylecieć, gdyż była w ciąży z księciem Andrzejem. W 1964 urodziła księcia Edwarda i też nie odwiedziła Stanów Zjednoczonych - pierwszą wizytę od 1957 roku złożyła dopiero w roku 1976. Dlatego nie miała okazji spotkać się z prezydentem Johnsonem.


z Richardem Nixonem


tańcząc z Geraldem Fordem


z mężem, mamą i Jimmym Carterem


z ubawionym Ronaldem Reaganem


w ejtisowej garsonce z Georgem Bushem tatą


szczebiocząc z Billem Clintonem


z figlarnym Georgem Bushem synem


z Barackiem Obamą

Jej Wysokości gratulujemy długiego panowania (trzy lata do pobicia praprababci Wiktorii!) i życzymy serdecznie poznania jeszcze kilku amerykańskich prezydentów!