środa, 27 lutego 2013

O tym, co komu wypada.


Za pomocą satelitarnej transmisji Pierwsza Dama wygłosiła serię banałów na temat magii kina, po czym wręczyła Oskara dla najlepszego filmu Operacji Argo, hołdowi złożonemu Hollywood (i CIA) przez Hollywood. Małżonka najważniejszego polityka w kraju wręczająca nagrodę jednemu z kilku nominowanych filmów, które mniej lub bardziej zahaczały o tematykę polityczną. Pewnie, że gdyby wygrał Lincoln, wszystkie elementy pasowałyby do siebie jeszcze lepiej, ale na szczęście Akademia oparła się tej pokusie.


Mimo wszystko, zdawać by się mogło, że producenci gali oskarowej, przynajmniej w kwestii zaproszenia Michelle Obamy, podjęli całkiem niezłą decyzję, ale część prawicy ma – a jakże! – inne zdanie. Zarzuty są różne. Po pierwsze, że Michelle Obama nie podziękowała amerykańskim żołnierzom. Po drugie, że stojący za nią żołnierze w galowych mundurach zostali bezwstydnie wykorzystani, sprowadzeni jedynie do roli „dekoracji”. Po trzecie, że w ogóle Pierwszej Damie rzekomo nie wypada „tak” się zachowywać, że obecność na ceremonii urąga godności zajmowanego przez nią stanowiska, pokazuje rzekomo „jak nisko upadliśmy jako naród”.

Postulowana przez część Republikanów konieczność dziękowania żołnierzom przy każdej możliwej okazji robi się już nieco męcząca. Już sam fakt, że Michelle Obama postanowiła wręczyć nagrodę stojąc w towarzystwie żołnierzy właśnie – a nie sama, na tle któregoś z licznych obrazów wiszących w Białym Domu – o czymś chyba świadczy.

Jeśli zaś chodzi o kwestię tego, co wypada, a co nie – najwyższy czas pogodzić się z tym, że model funkcjonowania pierwszej damy w sferze publicznej uległ pewnym zasadniczym zmianom od czasów Mamie Eisenhower. Nawet jeśli czasami medialna aktywność Michelle Obamy rzeczywiście ociera się o nadaktywność, to jednak to, że Pierwsza Dama nie zajmuje się dziś jedynie przecinaniem wstęg i głaskaniem chorych dzieci, wynika w dużej mierze z tego, że oczekiwania opinii publicznej są, po prostu, nieco inne, niż w latach 50.

Prawicowym krytykom pani Obamy warto odświeżyć pamięć i przypomnieć, że w 1981 roku do oskarowych gości zwrócił się za pomocą wideo Ronald Reagan (sam przecież będący kiedyś Hollywoodzką gwiazdą, nawet jeśli nie pierwszej wielkości), a w roku 2002, w otwierającym ceremonię filmiku, pojawiła się poprzednia Pierwsza Dama, Laura Bush. W dodatku obok tego komunisty Gorbaczowa i zbereźnika Iggy'ego Popa.

sobota, 23 lutego 2013

Pozdrowienia z Mississipi!

Wiadomość już sprzed paru dni, ale parodniowe opóźnienie to nic w porównaniu z wyczynem  stanu Mississipi. 7 lutego oficjalnie ratyfikował 13. poprawkę do Konstytucji, znoszącą niewolnictwo. Nie znaczyło to, oczywiście, że  jeszcze miesiąc temu niewolnictwo było w Mississipi legalne. Poprawka zaczęła obowiązywać na terytorium całego kraju z chwilą przyjęcia jej przez 3/4 stanów w 1865 roku, czyli  147 lat temu. Od tamtego czasu zmarli nie tylko wszyscy niewolnicy, ale nawet ostatnia udokumentowana  żyjąca córka niewolników, która odeszła dwa lata temu w matuzalemowym wieku 113 lat - nosząca adekwatne imię panna Mississipi Winn.


Legislatura stanowa Mississipi, która w 1865 roku odrzuciło poprawkę, zagłosowała za jej przyjęciem już (?) w 1995 roku (też dosyć późnawo, trzeba sobie uczciwie powiedzieć), w dodatku jednogłośnie. W wyniku "urzędniczego zaniedbania" uchwały nie przesłano jednak do Archiwów Narodowych w Waszyngtonie aż do dziś. Błąd naprawiono dzięki filmowi Spielberga. Po obejrzeniu Lincolna dwóch Mississipijczyków zainteresowało się 13. poprawką (o której przyjmowaniu film głównie opowiada). Kiedy zorientowali się jak sprawy wyglądają, zawiadomili odpowiedniego urzędnika, który wysłał kopię ratyfikacji do Waszyngtonu.

Biedne Mississipi nie ma łatwo. Może być sobie rodzinnym stanem Faulknera, ale to nie z kulturą jest dziś kojarzone przede wszystkim. W niemal wszystkich statystykach wypada najgorzej ze wszystkich 50. stanów i to pod prawie każdym względem. Ma najkrótszą średnią długość życia, najwięcej ludzi otyłych (34% mieszkańców), najmniejsze PKB na mieszkańca, najwięcej ciąż wśród nieletnich (50% więcej niż średnia krajowa!) i najgorszą opiekę zdrowotną. W kwestii liczby morderstw na 100 tysięcy mieszkańców zajmuje drugie miejsce, we wskaźnikach bezrobocia od zawsze jest w pierwszej dziesiątce. 

Wciąż ma też problem z rasizmem, co pokazały choćby rasistowskie wpisy na tweeterze po reelekcji Obamy, których zdecydowanie najwięcej było właśnie w Mississipi i Alabamie. Na uniwersyteckim kampusie po zwycięstwie Obamy wybuchły zamieszki, a jeszcze niedawno w jednej z tamtejszych szkół przewodniczącym szkolnego samorządu mogło zostać tylko białe dziecko (sic!).

Nawet jeśli poniższy filmik jest zmontowany tendencyjnie (a jest), to nie da się ukryć, że Mississipi ma problem wizerunkowy. A 17 lat opóźnienia (bardzo łagodnie licząc) w tak drobnej, zdawałoby się, kwestii, jak wysłanie czegoś pocztą, z pewnością mu nie pomaga.



wtorek, 19 lutego 2013

"Wyślij oszczerczym liberałom wiadomość - Marco Rubio nie tylko cię inspiruje, ale też nawadnia".

Za każdym razem, kiedy wydaje mi się, że nic mnie już w amerykańskiej polityce nie zdziwi, okazuje się jak bardzo się myliłem.

Marco Rubio przed kamerami wypada może tak sobie, za to ma w sztabie ludzi, którzy są w stanie przekuć wpadkę w sukces. Albo przynajmniej na niej zarobić. Mowa oczywiście o odpowiedzi senatora   na orędzie prezydenta, kiedy przerwał przemówienie po to, by napić się wody, nie odrywając wzroku od kamery. Zaiste, wyglądało bardzo niezręcznie, ale media zrobiły z tego od razu aferę godną "Watergate", a taki z pozoru drobiazg może zaszkodzić komuś marzącemu o prezydenturze w 2016 roku. 

Otóż wspierający Rubio Reclaim America PAC (nazwa źle się trochę kojarzy, ale mniejsza o to). Na stronie Reclaim America można złożyć darowiznę na ich rzecz (czyli na rzecz senatora), a w zamian - jeśli wpłaci się więcej niż 25 dolarów - otrzymać butelkę wody z limitowanej edycji. "Wyślij oszczerczym liberałom wiadomość - Marco Rubio nie tylko cię inspiruje, ale też nawadnia".

Jak podaje Buzzfeed - zagranie to przyniosło PACowi już ponad 100 tysięcy dolarów. Szacun za autoironię i umiejętność damage control. Choć nie za talent oratorski, rzecz jasna.

poniedziałek, 18 lutego 2013

Kup pan lincolna!

Dziś trzeci poniedziałek lutego, Presidents Day, co znaczy, że Amerykanie świętują urodziny Waszyngtona i kupują samochody na wyprzedażach.


Jak to często w Stanach bywa, w przypadku Urodzin Waszyngtona świętuje się raczej ogólną ideę, a nie ów dzień w sensie ścisłym - jak z Dniem Niepodległości, który obchodzi się 4 lipca, choć zerwanie z Wielką Brytanią kolonie ogłosiły już dwa dni wcześniej. No, ale 4 lipca przynajmniej podpisano Deklarację Niepodległości (a przynajmniej niektórzy ją podpisali) - z urodzinami Jerzego W. sprawa jest nieco bardziej skomplikowana. Trzeci poniedziałek lutego przypada bowiem zawsze między 15 a 21 dniem miesiąca, co oznacza, że oficjalne urodziny Waszyngtona nigdy nie wypadają tego dnia, w którym naprawdę przyszedł na świat: 22 lutego (według kalendarza gregoriańskiego) albo 11 lutego (według obowiązującego wówczas w Imperium Brytyjskim kalendarza juliańskiego).

Wszystkiemu winny Lyndon Johnson, który w 1968 roku podpisał ustawę Uniform Monday Holiday Act. Czyniła ona z czterech świąt federalnych święta ruchome, przypadające w różne poniedziałki, np. Columbus Day na drugi w październiku, a Memorial Day na ostatni w maju. Chodziło o to, by pracownicy federalni dostali kilka długich weekendów. Uprzedzając jednak co poniektórych, którzy chcieliby zacząć pomstować na mnożenie świąt, które  rozleniwiają ludzi i obniżają PKB, od razu dodaję, że poniedziałkowe święta okazały się prawdziwym błogosławieństwem dla biznesu. 

Od lat 80. rozpowszechniła się praktyka otwierania sklepów w świąteczne poniedziałki, a z czasem także organizowania wielkich wyprzedaży. W ten właśnie sposób Presidents Day stał się świętem wyprzedaży samochodów, Memorial Day dniem przecenionej elektroniki, Labor Day świętem wyprzedaży sprzętów ogrodowych, a w Columbus Day przeceną upamiętnia się meble i wyposażenie domów. Happy Birthday, George!


środa, 13 lutego 2013

State of the Media

Wczorajsze orędzie Obamy do narodu pokazało nowego prezydenta - polityka, który nie tylko ma jakieś poglądy, ale też jest gotów walczyć o ich realizację, nawet z Kongresem; prezydenta który przynajmniej ma wolę przełamania inercji, bezwładu, gnuśności, będącą od jakiegoś czasu dominującą cechą amerykańskiej polityki; wreszcie prezydenta, który po 30 latach ostatecznie zerwał (przynajmniej w sferze deklaracji) z Reaganowskim "government is not the solution to our problem, government is the problem" - "państwo nie jest rozwiązaniem problemu - państwo jest problemem". Choćby tylko z tego powodu było to orędzie wyjątkowe i zasługujące na wyjątkową uwagę, bez względu na to, czy ktoś się z Obamą zgadza czy też nie.


Tymczasem, co zobaczyliśmy? Amerykańskie media były całkowicie pochłonięte trwającym w tym samym czasie pościgiem za zabójcą policjantów z Kalifornii - wydarzeniem może i ciekawym, ale przecież wcale nie wyjątkowym, ot, czymś w rodzaju prawdziwszego niż zazwyczaj reality show. Większość stacji relacjonowała pościg do momentu w którym Obama wszedł do sali posiedzeń Izby Reprezentantów. Część telewizji - głównie lokalnych, kalifornijskich - w ogóle zignorowała orędzie, podobnie jak niektórzy z obecnych na sali posiedzeń, którzy jednym uchem słuchali prezydenta, śledząc na smartfonach  sprzeczne doniesienia na temat pościgu.

Po skończonym przemówieniu media wróciły do omawiania obławy, zamiast zająć się analizowaniem przemówienia prezydenta. Nie znaczy to, że temat orędzia został zignorowany. Gazety czy poważne portale w rodzaju Politico zajęły się omawianiem wystąpienia Obamy oraz republikańskiej odpowiedzi, wygłoszonej przez wschodzącą gwiazdę GOP, senatora Marco Rubio z Florydy. Co jednak przyciągnęło największą uwagę w internecie? Nowa "Watergate", tzn. niezręczny sposób w jaki Rubio przerwał swoje wystąpienie, żeby napić się wody (marki Poland Springs, nawiasem mówiąc). 

Dyktatura "oglądalności", zajmowanie się atrakcyjnymi głupotami, a nie wymagającymi więcej od widza sprawami istotnymi; skupienie na detalach, a nie na treści; robienie z igły widły; kolejny przypadek żenującej praktyki dodawania "gate" do każdej, najdurniejszej "aferki". State of the Media, jaki wyłania się z podejścia mediów do wczorajszego State of the Union, jest bardzo zasmucający.

niedziela, 10 lutego 2013

"Knuję więc spiski i zastawiam sidła" czyli szekspirowski Waszyngton

Postanowiłem okazać się łotrem
I próżną radość dni tych znienawidzić,
Knuję więc spiski i zastawiam sidła; 
Groźbą fałszywą, obmową i snami*.

UWAGA, SPOILERY!

Było oczywiste, że amerykańska wersja House of Cards będzie różnić się od swojego brytyjskiego pierwowzoru. Inne miejsce i inny czas wymagają innych bohaterów oraz innych metod. To, co nie uległo zmianie, to wizja polityki jako szekspirowskiego dramatu zaludnionego przez postaci równie amoralne, co fascynujące.

Francis Urquhart [MP] był siwowłosym, arystokratycznym konserwatystą. Francis "Frank" Underwood [Rep.] jest od niego młodszy, pochodzi z nizin społecznych Karoliny Południowej i jest Demokratą. Polityczne afiliacje nie mają jednak większego znaczenia - obu Francisom chodzi nie o realizowanie lewicowego czy prawicowego programu politycznego, ale o władzę. 

Urquhart  chciał zemścić się na premierze i zastąpić go  na Downing Street - Underwood planuje zemstę na prezydencie, który obiecał mianować go sekretarzem stanu, ale po wyborach zmienił zdanie. Ponieważ mimo wszystko łatwiej zostać brytyjskim premierem niż amerykańskim prezydentem, Underwoodowi zajmie to o sezon dłużej i, z konieczności, zastosuje do tego inne metody niż jego angielski pierwowzór. 

Oba seriale różnią się także wizualnie. W porównaniu z brytyjską wersją amerykańska jest znacznie mroczniejsza, zgodnie z tonem, który ustanowił reżyser dwóch pierwszych odcinków (i jeden z producentów całości), mistrz ponurych thrillerów, David Fincher. Wszystko spowite jest półmrokiem, rozświetlanym jedynie przez tak lubiane przez Finchera złotomiodowe światło.  

Kevin Spacey jako Underwood jest - i trzeba to powiedzieć bez ogródek - fenomenalny. Śmiertelnie poważny, niemal wyprany z emocji, okazjonalnie pozwalający sobie na ironię lub wybuchy wściekłości, kiedy rzeczy nie idą zgodnie z jego planem. Dorównuje mu jednak posągowo piękna Robin Wright w roli Claire, jego żony, która w tej wersji HoC jest postacią równie istotną, a emocjonalnie chyba nawet bardziej interesującą. Francis się nie zmienia, nie spodziewam się po nim niespodzianek w kolejnej serii (seriach?) - po Claire, owszem.

Mimo, iż większość recenzentów pieje z zachwytu nad "realistycznym obrazem waszyngtońskiej polityki", wydaje mi się, że zwiódł ich dopracowany sztafaż, np. pojawiający się w tle autentyczni dziennikarze (głównie CNN), dający złudzenie oglądania "tu i teraz", prawdziwych "trzewi polityki". Sądzę jednak, żeby House of Cards wcale do tego nie pretenduje. "Kroniki" Szekspira mogą mówić o angielskich władcach, ale nie miały w zamierzeniu opowiadać historycznej prawdy o minionych czasach, ale mówić coś więcej o naturze władzy. Willimon, Fincher i Spacey (który równiez jest jednym z producentów), Zamiast załamywać ręce nad moralnym upadkiem polityków i mediów, jak robią to teraz wszyscy, zmieniają Waszyngton w szekspirowską scenę, aby móc pokazać coś więcej o samej naturze władzy i to nie tylko w polityce, ale też w relacjach międzyludzkich.

Underwood jest współczesnym Ryszardem III (którego Spacey grał, zresztą, niedawno w teatralnej inscenizacji Sama Mendesa), z Lady Makbet u boku. Podobieństwa i nawiązania są oczywiste, na czele z tak lubianą przez Szekspira praktyką burzenia czwartego muru i zwracania się bezpośrednio do widzów. Underwood odsłania swoje emocje, objaśnia motywy, wyjaśnia intrygi. I choć czasem monologi te wydają się nieco przesadzone, a nawet irytujące w swojej nachalności, to przyjmuję taką konwencję.



Jeśli przyjrzeć się jej dokładniej, polityczne realia okazują się nierealistyczne, a intryga grubymi nićmi szyta. Twórca House of CardsBeau Willimon (scenarzysta Idów marcowych), zbyt dobrze zna Waszyngton, żeby nie wiedzieć, że wiceprezydenci nie rezygnują, żeby ubiegać się o stanowisko gubernatora; whipowie nie mają nawet w połowie takich wpływów w Białym Domu; a żadna amerykańska partia nie ma aż tak krótkiej ławki by w sprawie każdej nominacji (od kandydata na gubernatora po wiceprezydenta) zachowywać się jak dziecko we mgle, proszące o pomoc tatusia-Franka.

Realia Waszyngtonu są w House of Cards umowne, podporządkowane postaci Underwooda, stworzone (a nie odtworzone) tak, by na ich tle zdawał się być wszechmocnym demiurgiem - nawet jeśli od czasu do czasu zdarzy mu się jakieś małe potknięcie. To właśnie jego skuteczność, konsekwencja, skupienie na celu czynią go tak ciekawą postacią. 

To, że Kongres ocenia dziś pozytywnie zaledwie 10% Amerykanów (co jest niechlubnym rekordem wszechczasów) nie wynika przecież z tego, że kongresmeni snują makiaweliczne intrygi, ale z powodu czegoś zupełnie przeciwnego: bezsilności Kongresu, jego nieumiejętności rozwiązywania jakichkolwiek problemów (a nawet tworzenia nowych), niezdolności do załatwiania spraw, getting things done. Tymczasem Francis Underwood jest właśnie kimś, kto gets things done, nawet jeśli po drodze musi sobie (i innym) ubrudzić ręce i zostawić parę trupów.

Pomyśl co moglibyśmy zdziałać razem?, kusi szefową gabinetu prezydenta. Czy mam się diabłu zwieść na pokuszenie?, pyta w tragedii Szekspira królowa Elżbieta. Tak, jeśli diabeł ku dobremu kusi, odpowiada Ryszard**. 

Zobaczymy, co wiceprezydent Underwood zdziała w kolejnej serii.



* W. Shakespeare, Ryszard III, tłum. Maciej Słomczyński, Akt I, scena 1.
** Tamże, Akt IV, scena 4.

piątek, 8 lutego 2013

Smutek Busha czyli "Portret prezydenta w wieku emerytalnym"

Kiedy człowiek przeżyje ewentualne próby zamachu i usunięcia z urzędu, kiedy po jednej lub dwóch kadencjach w Białym Domu przestaje być prezydentem Stanów Zjednoczonych, udaje się na zasłużoną emeryturę. Poza tym, oczywiście, że jeździ po świecie i wygłasza przemówienia za grube miliony rocznie (4:42-6:05), eksprezydent siedzi w domu, niańczy wnuki, pisze książki i zajmuje się swoimi hobby: Eisenhower grał w golfa i malował, Nixon naprawiał swoją reputację (z niezłym skutkiem), Carter ratował świat i pisał wiersze, a Bush ojciec skakał ze spadochronem. 

Kiedy - ku radości wielu - George W. Bush opuścił Biały Dom i wrócił do Teksasu, słuch o nim zaginął. Owszem, od czasu do czasu wygłaszał jakieś przemówienie tu i ówdzie, ale generalnie raczej nie ruszał się z domu. Partia Republikańska jakby zapomniała o tym, że kiedyś był taki prezydent, Romney unikał wszelkich skojarzeń z Bushem. Jeśli już media interesowały się kimś z rodziny, to młodszym bratem George'a, byłym gubernatorem Florydy, Jebem, który nie wiedział czy i kiedy samemu ubiegać się o prezydenturę. Nic zatem dziwnego, że George W. Bush - niejako z konieczności - zajął się budową swojej prezydenckiej biblioteki, grą w golfa i zabrał się za swoje hobby malowanie. 


Nie od dziś wiadomo jednak, że należy porównywać zjawiska podobne, a zatem w kategorii "byli prezydenci" można zestawić go jedynie (na ile mi wiadomo) z Eisenhowerem, który jeszcze w Białym Domu (i Camp David) sporo czasu spędzał albo na polu golfowym albo przy sztalugach, choć sam nie miał złudzeń co do swojego talentu i nazywał swoje dzieła "mazaninami" (daubs) "Nie mam talentu (...), ale ogromnie to lubię", pisał do Churchilla, który też nie był geniuszem w tej dziedzinie, ale na pewno o wiele lepszym malarzem.






Obrazy Ike'a są do bólu przewidywalne i sztampowe - jakieś domki, góry, kopiowane ze zdjęć portrety synowej i wnucząt etc. O Bushu słyszeliśmy dotychczas, że maluje psy i pejzaże Teksasu, co jakoś tam zgadzało się z wizerunkiem byłego prezydenta. Tymczasem dwa autoporterty Busha, które ujawnili właśnie hackerzy* pokazują, że Bush rozwinął się i jest znacznie mniej konserwatywnym artystą niż można by się tego po nim spodziewać.

Na jednym Bush patrzy w lustro w łazience, widzimy tylko jego plecy i oczy w odbiciu. Na drugim widzimy tylko jego stopy w wannie. Można oczywiście próbować je analizować, niektórzy widzą w nich pragnienie "zmycia z siebie poczucia winy" za Katrinę czy Irak, ale to wydaje się być intrepretacja nieco na wyrost. Nie da się jednak ukryć, że ich bezpretensjonalność jest uderzająca. Widać w tych obrazach smute i poczucie osamotnienia. Czy Bush świadomie nawiązywał do obrazów Fridy Kahlo czy Davida Hockneya? Pozwalam sobie w to wątpić, ale wiem jedno - trudno będzie teraz spoglądać na Busha tylko jako na karykaturę samego siebie, dławiącego się preclami wiejskiego głupka (na który to wizerunek tak ciężko dotychczas pracował). 

A także - czy tego chcemy czy nie - należy mu się tytuł najlepszego malarza wśród amerykańskich prezydentów.




Hacker o nicku "Guccifer" włamał się na prywatne konta mailowe rodziny Bushów, ujawniając tony prywatnej korespondencji dotyczącej choćby kiepskiego zdrowia Busha seniora. Można Busha (młodszego) nie lubić, ale włamywanie się komuś na konto mailowe (fejsbukowe, ebayowe czy jakiekolwiek inne) to zwykłe świństwo.

wtorek, 5 lutego 2013

sobota, 2 lutego 2013

Burmistrz

Każdy, kto oglądał The Wire, wie jak wygląda zarządzanie dużym amerykańskim miastem, balansowanie między różnymi grupami interesów, użeranie się z radą miejską, zwalczanie przestępczości, łatanie dziur w niedomykającym się budżecie, a wszystko to przy równoczesnej próbie zapisania się trwale w historii miasta. Tommy Carcetti czy Tom Kane są jednak postaciami fikcyjnymi (no, powiedzmy), tymczasem w piątek zmarł jeden z trzech XX-wiecznych burmistrzów Nowego Jorku (obok Fiorello LaGuardii i Rudy'ego Giulianiego), którzy swoje miejsce w historii miasta mieli zagwarantowane jeszcze za życia – Ed Koch.


Koch tchnął w Nowy Jork nowego ducha po załamaniu z lat 70., które dobrze znamy z Taksówkarza, Serpico, The Bonfire of Vanitiesetc. W 1975 roku przez chwilę zdawało się, że Nowy Jork spadnie w przepaść, kiedy prezydent Gerald Ford odmówił dofinansowania dla bankrutującego miasta, ale dwa miesiące zmienił zdanie. Apogeum upadku miasta był słynny blackout w 1977 roku, kiedy w środku upalnego lata Nowy Jork na dwa dni został pozbawiony prądu, w wielu dzielnicach dochodziło do masowych podpaleń, rabunków etc. Dotychczasowy burmistrz przepadł z kretesem, a nowojorczycy wybrali Kocha, kandydującego z pozycji reformatorskich, centrowego Demokratę, jak sam określał się „zdrowym na umyśle liberałem”.

Swoje urzędowanie zaczął od wprowadzania oszczędności, na tym nie poprzestał. Przede wszystkim zaczął inwestować w mieszkania komunalne, w zapuszczone (eufemistycznie rzecz ujmując) dzielnice, jak Harlem czy – zwłaszcza – Południowy Bronx, który w wielu miejscach przypominał nie tyle nawet slumsy w jakimś kraju Trzeciego Świata, ile powojenne ruiny Warszawy.


Prezydent Jimmy Carter na Charlotte Street w Południowym Bronxie, 1977 rok.

To właśnie Koch ostatecznie zerwał z polityką Roberta Mosesa, wszechpotężnego szefa miejskiego planowania, w którego wizji miasto podporządkowane było głównie samochodom. Zamiast burzyć kolejne kwartały pod budowę wielopasmowychautostrad w centrum miasta, Koch zaczął pompować pieniądze w komunikację miejską, szczególnie w sypiące się, posmarowane graffiti metro, z którego wtedy nie korzystał nikt, kto robić tego nie musiał. Jeśli dziś chwali się Nowy Jork za zupełnie niezły transport publiczny, to jest to w bardzo dużym stopniu zasługą Kocha, który rzucił metru koło ratunkowe. 

To on zaczął politykę, którą z takim powodzeniem kontynuuje Bloomberg, tzn. ogromnego inwestowania w parki miejskie, na czele z Central Parkiem, do którego w latach 70. nikt rozsądny nie wchodził po zmroku, ale i za dnia stanowiło to spore ryzyko. Choć wielu ludzi (zwłaszcza w Polsce) uważa, że to Rudy Giuliani uratował Nowy Jork, prawda jest taka, że grunt pod jego sukcesy położył właśnie Koch.

Barwna osobowość burmistrza też pomogła Nowemu Jorkowi. Łysy jak kolano, brzydki jak noc, klnący jak szewc, namiętnie podkreślający swoją żydowskość Koch mówił co uważał, bez owijania w bawełnę (a czasem co mu ślina na język przyniosła), co przynosiło mu sympatię jednych, ale też potrafiło zaszkodzić. W czasie jakiegoś strajku kierowców razem z mieszkańcami wyklinał głośno strajkujących, innym razem podobno doprowadził do łez całą radę miasta. Na pytania o swoją orientację seksualną odpowiadał krótko: "Fuck you". W 1982 roku, kiedy próbował zostać demokratycznym kandydatem na gubernatora stanu, zbyt otwarcie zaczął narzekać na ewentualną przeprowadzkę do „małej mieściny”, gdzie „nic nie ma”. 

Dla całego stanu był zbyt nowojorski, ale do swojego miasta pasował idealnie, w latach 80. stając się jednym z jego symboli. Na podstawie jego autobiografii powstał nawet musical na Broadwayu, gdzie jedną z piosenek było jego sztandarowe „How'm I doin'?”, którym zaczepiał ludzi na ulicy.

Ich zdaniem radził sobie chyba nieźle, skoro wybrano go aż trzy razy (podówczas był to rekord, który wyrównał dopiero Bloomberg), ale z czwartą mu się nie udało. Pogrzebały go skandale korupcyjne, od których nie jest wolny żaden długoletni burmistrz żadnego dużego miasta w Stanach Zjednoczonych, a także kiepskie stosunki z czarnoskórymi mieszkańcami Nowego Jorku. 

Wrócił do praktyki adwokackiej, ale zajął się też pisaniem książek dla dzieci i kryminałów, a także recenzowaniem restauracji. Jego wielką miłością były filmy, które zjadliwie recenzował na stronie Mayor at the Movies, chętnie też grywał samego siebie, w Muppetach, Klubie pierwszych żon czy Seksie w wielkim mieście. Zbiegiem okoliczności zmarł w dniu premiery filmu dokumentalnego o sobie - Koch.


Koch i Muppety

Zostanie pochowany na zabytkowym cmentarzu Trinity Church, na górnym Manhattanie, gdzie kupił sobie miejsce za 20 tysięcy dolarów. Mówił: „nie chcę opuszczać Manhattanu, nawet kiedy umrę. Przeraża mnie myśl o przenosinach do New Jersey".