poniedziałek, 30 kwietnia 2012

"Veep" czyli komedia bardzo wesoła, a ogromnie przez to smutna



Jak słusznie ktoś zauważył, nikt nigdy nie „aspiruje do zostania wiceprezydentem”. Wyjątkowo jasno widać to teraz, patrząc na to, co się dzieje w Partii Republikańskiej. Zabawa w „veepstakes” trwa, a kolejni wywołani do tablicy kandydaci z nieszczerym uśmiechem wypowiadają tę samą formułkę o tym, że są zaszczyceni wymienianiem ich nazwiska w tym kontekście, ale są bardzo zadowoleni z tego, co robią teraz i tylko w ten sposób chcą służyć Ameryce. I że nie oni, ale może ktoś inny. Marco Rubio mówi, że może Jeb Bush, a Bush, że lepszy byłby Rubio. Nikki Haley nie chce porzucać pracy gubernatora Karoliny Południowej i proponuje Chrisa Christie z New Jersey, a ten mówi, że jest zaszczycony, ale dziękuje i może Bobby Jindal z Luizjany. A wszyscy wskazują na nikomu nieznanego senatora z Ohio, Roba Portmana, którego główną zaletą zdaje się być to, że jest jeszcze nudniejszy od Romneya (sic). No i sam nie ma żadnych ambicji prezydenckich, w przeciwieństwie do wszystkich wyżej wymienionych. Ale i Portman nie wydaje się być zachwycony tym ciągłym wytykaniem go palcami.

W rzekomo najdoskonalszym ustroju politycznym świata stanowisko wiceprezydenta jest zaiste tworem kuriozalnym. Veep może tylko czekać aż prezydent umrze/zachoruje/zrezygnuje. Jego rola ogranicza się do przecinania wstąg, wręczania odznaczeń i podróżowania na śluby, inauguracje i pogrzeby. Jak to autoironicznie ujął Tata Bush w czasach kiedy był zastępcą Reagana:
„I'm George Bush – you die, I fly”.
W nagrodę, po wymęczeniu się w ten sposób przez cztery – albo i osiem – lat, zazwyczaj zyskuje się szansę ubiegania się o prezydenturę samemu, nominację własnej partii ma się właściwie w kieszeni – choć, jak pokazuje historia, już nie wygraną.

Sęk w tym, że rzekome doświadczenie zdobywane na tym stanowisku nie jest wcale wielkie, Kandydat na wiceprezydenta zazwyczaj dobierany jest z klucza wyborczego, ma równoważyć słabości swojego szefa – nie muszą się nawet specjalnie lubić, a co dopiero ściśle współpracować. Trochę inaczej to wyglądało za czasów Clintona i Busha juniora, którzy rzeczywiście współpracowali ze swoimi „veeps” (a w przypadku Cheneya może nawet odwrotnie), ale już za Obamy sytuacja wróciła do „normy”. Joe Biden jeździ sobie to tu tam, coś powie mądrzej lub głupiej, ale nie należy do najbliższych ludzi prezydenta, a do nominacji Demokratów w 2016 ma mocnych kontrkandydatów (i kontrkandydatki – zwłaszcza jedną).

HBO nakręciło właśnie Veep, sitcom o smutnej pracy wiceprezydenta. To jednak nie absurdalny (i głupi) humor That'sMy Bush!, ale brytyjskie spojrzenie na politykę (autorem jest Armando Ianucci), która ogłupia i przyprawia o depresję nie tylko elektorat, ale przede wszystkim samych polityków. Politykę pustych gestów, wyczerpującego nicnierobienia i narastającego poczucia, że wbrew pozorom nic się nie znaczy. Jest zatem śmiesznie, ale i dość ponuro – można by powiedzieć: komedia to bardzo wesoła, a ogromnie przez to smutna.

Grana przez Julię Louis-Dreyfus pani wiceprezydent, Selina Meyer, przegrała walkę w prawyborach i została „zaszczycona” stanowiskiem zastępcy prezydenta, którego nigdy nie widzimy. Meyer codziennie pyta sekretarkę o to czy dzwonił prezydent, ale doskonale zna odpowiedź. Prezydent zajmuje się rządzeniem z Owalnego Gabinetu – ona, zostawiona samej sobie, zajmuje się głupotami, próbując wykroić sobie jakąś niszę (biodegradowalne sztućce), przekonać innych – i samą siebie – że jest do czegoś potrzebna i coś naprawdę znaczy.


Meyer jest niezbyt mądrą, atrakcyjną brunetką, więc nic dziwnego, że skojarzenia od razu uciekają w stronę Sary Palin, ale to byłoby zbytnie uproszczenie. Selina Meyer jest amalgamatem kilku ostatnich wiceprezydentów – zainteresowanie ekologią ma z Ala Gore'a, skłonność do popełniania gaf z Dana Quayle'a (to on jest, tak naprawdę, autorem połowy tzw. buszyzmów) i Joe Bidena. Tylko z Cheneya jakby nic. Nie znamy jej partii, ale można podejrzewać, że jest raczej Demokratką. Nie żeby miało to jakieś znaczenie – satyra Veep nie jest wymierzona w konkretne poglądy czy partię, ale jest uniwersalna. Wyśmiewa puste gesty, uzależnienie od doradców i PR-u, ale także idiotyczną rolę, jakie wiceprezydent pełni w amerykańskim ustroju. 

Bardzo a propos skatologicznego dowcipu Veep, którym kończą się oba wyemitowane dotychczas odcinki (mam nadzieję, że to nie stanie się regułą), warto przypomnieć, że Pierwszy (z trzech) wice Roosevelta, znany z dosadnego języka Teksańczyk Nance Garner, mówił, że wiceprezydentura „nie jest warta wiadra ciepłych szczyn”. Trick polega na tym, że w każdej chwili można nagle stać się najpotężniejszym człowiekiem na świecie - albo do końca kadencji przecinać wstęgi.

piątek, 27 kwietnia 2012

Jeszcze raz o przeerotyzowaniu "Gry o Tron"

No proszę - czyli jednak nie tylko mnie to przeszkadza. Właśnie na stronach "Washington Post" pojawił się artykuł o "Grze o Tron" w którym autorka pisze:
"Czasami 'Gra o Tron' wykorzystuje sceny seksualne po to, by rzucić światło na daną postać. Ale równie często pokazuje nagie kobiety tylko dlatego, że może to zrobić".
"Częsty i nierzadko dziwaczny erotyzm serialu czasami odwraca uwagę od właściwej opowieści albo nawet ją przesłania". 

 Zachęcam do przeczytania całości tutaj.

Good bye, Spaceboy

Nie wszyscy zapewne zauważyli, ale kontrkandydatem Romneya do nominacji Republikanów wciąż jest Newt Gingrich, który mimo wszystkich znaków na niebie i ziemi jeszcze niedawno wszem i wobec głosił, że nie tylko pokona Romneya, ale też Obamę. Niestety, przedwczoraj ogłosił, że 1 maja zawiesi (czyt. zakończy) swoją kampanię. Powodem nie było zapewne pogryzienie przez pingwina, ale brak pieniędzy (milionowe długi) i świadomość (chciałoby się zakrzyknąć "dopiero teraz?"), że nie ma szans.


Będzie mi brakowało Newta, czempiona konserwatywnych i prorodzinnych wartości, który dwukrotnie się rozwodził, kandydata, który plany administracji Obamy inwestowania w biopaliwa nazywał "nierealistycznymi", ale zupełnie poważnie (jak zawsze) twierdził, że pod koniec jego drugiej kadencji (sic) Ameryka będzie miała stałą kolonię na Księżycu. I to wszystko wzywając do oszczędności i dyscypliny budżetowej.

Na szczeście Newt nie ma czasu na rozpaczanie - 8 maja ukazuje się wznowienie jego powieści z gatunku historii alternatywnej, tym razem o wojnie secesyjnej: To Make Men Free: A Novel of the Civil War. Nie czytałem żądnej z jego książek, ale podobno są niezłe, więc może na tym polu odniesie większe sukcesy.


No i, oczywiście, ciągle zostaje niezmordowany Ron Paul.

środa, 25 kwietnia 2012

Sezon drugi "Gry o Tron" - pierwsze uwagi po trzech odcinkach


Tym razem nie o amerykańskiej polityce, ale z całą pewnością o popkulturze. Co mi się podoba, a co nie w nowym sezonie "Gry o Tron" na portalu E-splot.

PS: Tytuł nie całkiem jest mój, podobnie jak "na pewno" pisane razem.


sobota, 21 kwietnia 2012

"Jesteśmy bardzo zawiedzeni utratą brody"

Oto na stronie magazynu Slate pojawiła się urocza kolekcja zdjęć przedstawiających tegorocznych kandydatów z zarostem na twarzy - i to zarostem nie byle jakim, bo pożyczonym od poprzednich mieszkańców Białego Domu.



Dziś broda nie kojarzy się dobrze. W sieci krążą liczne fotomontaże przedstawiające Baracka HUSSEINA Obamę w turbanie i z długą, czarną brodą, przywodzące na myśl Osamę bin Ladena i innych arabskich terrorystów: broda = antyamerykanizm.



Niestety, jak na złość amerykańskiej skrajnej prawicy, kilka lat temu Obama przyznał się, że nie może zapuścić zarostu z prawdziwego zdarzenia - w najlepszym razie wychodzą mu bokobrody.

Nie da się ukryć, że prezydent z bokobrodami to byłoby naprawdę coś - świat nie widział czegoś takiego od czasu Chestera AlanaArthura. Ostatnim prezydentem-wąsaczem był William H. Taft (noszący też wątpliwy zaszczyt bycia najgrubszym człowiekiem w Białym Domu), a ostatnim prawdziwym brodaczem, Benjamin Harrison, o którym nie pamiętają już nawet najstarsi Indianie. 

Choć zarost jest ostatnio znowu modny i zapuszczenie bród przez Obamę i Romneya z pewnością ożywiłoby kampanię i zwiększyło zainteresowanie hipsterów polityką, historia uczy, że w wyborach prezydenckich zarost nie służy. W tym roku mija właśnie sto lat od kiedy gładko ogolony Woodrow Wilson pokonał dwóch wąsaczy - Tafta i Teddy'ego Roosevelta (startującego jako kandydat progresistów). Od tamtej pory Republikanie wystawiali jeszcze zarośniętych kandydatów w latach 1912, 1944 i 1948, ale za każdym razem przegrywali. 

Jeśli kogoś nie przekonały obserwacje historyczne - także badania socjologiczne pokazują że zarost wpływa negatywnie na wizerunek kandydata. Five o'clock shadow Nixona prześladował go całe życie i był powodem licznych karykatur. Popularna klechda głosi, że to właśnie niedogolenie Nixona w debacie z Kennedym kosztowało go prezydenturę w 1960 roku – tyleż interesujące, co nieprawdziwe, skoro później dwa razy wygrał wybory i to w iście spektakularnym stylu. Nie wydaje się też, żeby to akurat wąsik pogrzebał prezydenckie szanse pastora Jessego Jacksona w roku 1984, ale w 2008 roku gubernator Bill Richardson wolał nie ryzykować. Tuż przed kampanią zgolił zarost, co Barack Obama, podówczas jego kontrkandydat do nominacji Demokratów, skomentował:


"Jesteśmy bardzo zawiedzeni utratą brody".

Jak my wszyscy. Trzeba przyznać, że obu kandydatom bardzo dobrze z bródką Abrahama Lincolna, ale Romneyowi szczególnie służy imponująca broda Rutherforda B. Hayesa (tak, proszę państwa, był i taki prezydent) – nareszcie wydaje się być kimś interesującym. Ale cóż – to tylko doczepiana broda.


środa, 18 kwietnia 2012

O podatkach

Dzisiaj w Stanach "Tax Day", termin składania zeznań podatkowych, a tymczasem wczoraj Republikanie w Senacie utrącili Paying a Fair Share Act of 2012, tzw. Zasadę Buffetta, wedle której najbogatsi (zarabiający powyżej miliona dolarów rocznie), mieliby oddawać państwu co najmniej 30% dochodów. 

Sam Warren Buffett, drugi najzamożniejszy Amerykanin i - co ważne - inwestor powszechnie szanowany po obu stronach sceny politycznejwezwał Obamę do wyższego opodatkowania milionerów i zlikwidowania przywilejów podatkowych, wychodząc z założenia, że skoro mamy kryzys, to koszty powinni ponosić wszyscy, ale najbogatsi szczególnie. I przywołał słynny już przykład swojej sekretarki, która procentowo płaci więcej podatków niż on.

Jak to możliwe? Co prawda najwyższa stawka podatkowa wynosi w Stanach 35%, ale podatek od zysków kapitałowych (dywidendy, inwestycji etc), to już tylko 15%. A ponieważ dochody milionerów pochodzą w dużej części właśnie z tego - a nie z etatu - płacą de facto mniej niż klasa średnia, która zazwyczaj nie może sobie pozwolić na życie wyłącznie z procentów i inwestycji. Efekt jest taki, że zarabiający ok. 42 milionów $ Mitt Romney płaci jedynie 13,9% podatku, Buffett 17,4%, a Obama (który zarobił miliony na książkach) ledwie 20%.

Główne argumenty Republiknów: ustawa jest niewystarczającym sposobem na załatanie dziury budżetowej, służąc przede wszystkim jako populistyczna zagrywka przed tegorocznymi wyborami, promująca "wojnę klas".

Po pierwsze, w sytuacji w której Republikanie chcą oszczędzać na wszystkim, byle oszczędzić miliard tu, miliard tam, nie wiem czy należy wybrzydzać na 47 miliardów $ w ciągu 10 lat.

Po drugie - wbrew temu, co głoszą liderzy Republikanów, podziały klasowe w Stanach istnieją, a co wiecej, nieustannie rosną. Oskarżanie Obamy o "rozpętanie wojny klasowej przeciwko twórcom miejsc pracy" weszło już na stałe do języka politycznego GOP, która woli udawać, że w Stanach każdy ma szansę, a kariera od pucybuta do milionera wciąż jest możliwa. Nie ma to, niestety, żadnego przełożenia na dzisiejszą rzeczywistość, gdyż w USA mobilność społeczna jest niższa niż w większości krajów europejskich - nawet (o zgrozo!) socjalistycznych państwach skandynawskich czy wiecznie wyśmiewanej Kanadzie.

"Owszem, wojna klas trwa. Ale prowadzi ją moja klasa, bogacze. I wygrywamy".
Warren Buffett

Po trzecie, wreszcie - tak, to prawda, że to w dużej mierze przedwyborczy gest ze strony Obamy. Ustawa miała mieć znaczenie głównie symboliczne, chodziło nie mniej ni więcej, ale o "paying a fair share", w sytuacji kryzysowej. Ale nie należy niedoceniać znaczenia gestów, które mogą zmieniać mentalność ludzi, a przez to przyczynić się do prawdziwych (czytaj: namacalnych) zmian.

Oskarżający Obamę o populizm Republikanie robią jednak to samo - ich populizm jest po prostu zupełnie odwrotny. Wbrew faktom i zdrowemu rozsądkowi powtarzają mantrę o "niskich podatków, które tworzą wzrost gospodarczy" i walczą z jakimkolwiek podwyższeniem podatków dla bogaczy (w ich języku: job-creators). O tym, że nieustanne obniżanie im podatków przez ostatnie 10 lat (wraz z rozpoczęciem dwóch wojen - też przez Republikanów) przyczyniło się do stworzenia gigantycznego deficytu budżetowego , jakoś nie wspominają, zamiast tego przyczepiają się do tego, że rzeczona sekretarka Buffetta zarabia pół miliona dolarów rocznie i trudno robić z niej symbol biedy. Zupełnie jakby o to chodziło.

Zgodnie z przewidywaniami, Obama przegrał w Senacie, ale może mu to pomóc w kampanii wyborczej. Jak podaje sondaż Gallupa, Amerykanie wspierają Zasadę Buffetta 60 do 37%, nawet wśród wyborców republikańskich 43% poparłoby zwiększenie opodatkowania najbogatszych. Ba, 68% milionerów chciałoby płacić wyższe podatkiNietrudno będzie przedstawiać GOP jako partię oderwaną od rzeczywistości, szczególnie z Romneyem na czele.

Na koniec - przypis do wcześniejszego tekstu o radykalizacji Partii Republikańskiej i tym, czy Reagan miałby dzisiaj w niej jakiekolwiek szanse:


niedziela, 15 kwietnia 2012

PS: Jurassic Obama


PS: A jednak, znalazłem wcześniejszy przykład zestawienia prezydenta z dinozaurem. Przyjemny blog Doodle of Boredom zauważył, że podpis Obamy wygląda zupełnie jak mały Tyranozaur. 

sobota, 14 kwietnia 2012

Jurassic Presidents

Nie wiem czy ktoś zauważył, ale na ostatniej płycie Madonna śpiewa "You're Abe Lincoln cuz you fight for what's right", co jest - umówmy się - jednak dość specyficznym wyznaniem miłości. Piosenka nosi jednak tytył "Superstar", więc skojarzenie Madonny, wymieniającej go obok Mike'a Jordana, Marlona Brando etc. jest najzupełniej słuszne. Lincoln już dawno przestał być tylko "najwybitniejszym prezydentem w historii", ale ewoluował i stał się samodzielną postacią popkultury, jak żaden inny prezydent - może z wyjątkiem Nixona, ale ten zagospodarował jednak miejsce zgoła odwrotne, jako supervillain.

Temat roli Lincolna w kulturze popularnej zasługuje na długie i rzetelne opracowanie - teraz,  w oczekiwaniu na premierę (22 czerwca) Abrahama Lincolna: Pogromcy Wampirów, chciałem tylko pokazać jeden, maleńki element składowy tego zjawiska.

Oto galeria iam8bit z Los Angeles otwiera wystawę "So You Created a Wormhole", poświęconą motywowi podróży w czasie. Na plakacie Marty McFly (a przynajmniej ktoś jeżdzący jego DeLoreanem) rozjeżdza Lincolna, a wśród zaprezentowanych dzieł mamy serię screenów z gry na automaty "Jurassic Presidents", w której:
"najwybitniejsi ludzie, jacy kiedykolwiek żyli, byli prezydenci (...) walczą z najnikczemniejszymi przywódcami historii, używając najniebezpieczniejszej broni znanej ludzkości... DINOZAURÓW!!!"


  

Zaskakuje nie to, że zestawiano prezydentów z dinozaurami, ale że zrobiono to tak późno! Gra póki co pozostaje na razie tylko projektem artystycznym, ale mam nadzieję, że niebawem ktoś stworzy we flashu naprawdę. Będę czekał.

środa, 11 kwietnia 2012

LOL Hillz!



Oto zdjęcie z października zeszłego roku. Hillary Clinton, lecąc do Libii, w ciemnych okularach czyta coś (pisze?) na swoim blackberry.

Kiedy się pojawiło, Reuters pisał, że może zaszkodzić Clinton, która wygląda na nim niekorzystnie, jak "zmęczona i przepracowana kobieta". Nie bardzo wiem, dlaczego dowód na to, że ktoś ciężko pracuje miałby działać na jego niekorzyść - i rzeczywiście.

Tymczasem dziś mija tydzień od pojawienia się bloga "Texts From Hillary", który przebojem zdobył internet, w ciągu 24h mając jakieś milion pincet wejść. Koncepcja jest - jak to zwykle bywa w takich wypadkach - bardzo prosta. Hillary wysyła zasadnicze i złośliwe wiadomości do Marka Zuckerberga, Sary Palin, Ryana Goslinga etc.



9 kwietnia, (po 5 dniach) twórcy bloga, Stacy Lamb i Adam Smith zostali zaproszeni do Departamentu Stanu i następnego dnia spotkali się z Hillary, która sama opublikowała na ich blogu jednego mema. Sama powiedziała, że najbardziej lubi ten z Goslingiem.

Co się stało? Może nie wszyscy pamiętają, więc przypomnę. W 2008 roku, choć w prawyborach zdobyła odrobinę więcej głosów niż Obama, przegrała z nim walkę o nominację Demokratów, a także walkę o miłość mediów i internetu. W kontraście z Barackiem "Change" Obamą przedstawiano ją jako symbol zgniłych kompromisów i starego establishmentu, którego pycha została ukarana. Naśmiewano się z jej wyglądu i cech charakteru (genialna Amy Poehler w "Saturday Night Live").

Tymczasem dziś, Hillary nigdy jeszcze nie cieszyła się taką popularnością. Jej pracę jako sekretarza doceniają prawie wszyscy - pozytywną opinię ma o 66% Amerykanów, w tym 40% Republikanów (sic!). Okazało się, że te same cechy za które ją krytykowano, w sytuacjach kryzysowych postrzegane są jako atut - ok, może nie jest najpiękniejsza i najmilsza (choć - jak właśnie widać - pozory mylą), ale jest twarda, zdecydowana, kompetentna i pracowita. A ostatecznie to chyba (niespodzianka!) jest jednak ważniejsze na jej stanowisku. Jak najlepiej ujął to sam Lambe:
“Ludzie próbowali zrobić z niej sukę, podczas gdy ona jest po prostu najważniejszą suką-przywódcą (the head bitch in charge)" .

Rzecz jasna, podsyciło to krążące od pewnego czasu spekulacje na temat ewentualnego startu Hillary w wyborach 2016 roku. Podawany czasem argument o zbyt zaawansowanym wieku można włożyć między bajki. Będzie miała 69 lat - tyle samo, co Reagan, kiedy zostawał prezydentem trzydzieści lat temu. Kluczowym pytaniem jest oczywiście to, czy ona sama będzie chciała startować ponownie. W odpowiedzi na sugestie części mediów, że mogłaby zamienić się miejscami z Joe Bidenem i zostać wiceprezydentką, wyraźnie odpowiadała, że nie jest tym zainteresowana. Wprost mówi też, że nie będzie sekretarzem stanu w ewentualnej drugiej administracji Obamy, a także wielokrotnie sugerowała, że przymierza się do wycofania z polityki w ogóle.

Ale cztery lata to bardzo dużo czasu, a sama Hillary najlepiej wie, że w polityce nie ma nic pewnego.

Santorum says farewell with a splash!

Nieoceniony Rick Santorum zawiesił ubieganie się o nominację Republikanów. Z tej okazji pozwalam sobie przypomnieć antyromneyowy klip wyborczy nakręcony przez JEGO sztab. Wciąż jest dla mnie niepojęte jak - zważywszy na "Santorum Google problem" coś takiego mogło zostać nakręcone (i zatwierdzone!) przez ludzi mających dbać o jego wizerunek. Większość zapewne już to widziała, ale pożegnajmy go tak, jak na to zasługuje, "with a splash"!




PS: Na szczęście ciągle jeszcze mamy Newta Gingricha!

wtorek, 10 kwietnia 2012

"Dziś Reagan nie zdobyłby nominacji Republikanów"


Kilka razy wspomniałem już o tym, że umiarkowani Republikanie zaczynają być ginącym gatunkiem, ale tempo w jakim się to dzieje, zaskakuje chyba wszystkich, którzy jeszcze jakiś czas temu czytali wszędzie jak to Obama i Demokraci są skazani na katastrofalną klęskę w tegorocznych wyborach.

Tymczasem tu i ówdzie widać było pewne znaki. Schemat jest podobny. W republikańskich prawyborach, w konserwatywnych stanach, przeciwko umiarkowanemu, walczącemu o reelekcję incumbent staje bardziej „konserwatywny” kandydat „z ludu”, atakujący go z prawej strony za nawet najmniejsze odstępstwo od „konserwatywnej” doktryny. Ponieważ Demokrata zazwyczaj się w tych stanach nie liczy, walka o zwycięstwo odbywa się, de facto, w czasie prawyborów – kto je wygra, ma 99,9% na wygraną w listopadzie.

Zaczęło się już w 2010 r. i to obiecująco. W Utah Tea Party wykopała w prawyborach urzędującego senatora-weterana, Boba Bennetta (trzy kadencje w Senacie), zamieniając go na innego, wspieranego m.in. przez Ricka Santoruma, kandydata, który wygrał w cuglach – jak to zwykle Republikanin w Utah.

W innych stanach nie poszło jednak aż tak dobrze. Na Alasce, senator Lisa Murkowski (nie, nie będę pisał o jej polskich korzeniach), o włos przegrała w prawyborach z niejakim Joe Millerem, wspieranym przez Sarę Palin. Choć w grę wchodziły tu również osobiste animozje między paniami, przede wszystkim Miller był kandydatem Tea Party – poparła go np. także Michelle Bachmann. Mimo to, tradycyjnie konserwatywna przecież – ale umiarkowanie – Alaska wybrała Murkowski, dopisując jej nazwisko (a także rozmaite jego wersje) do listy.

W Delaware porażka była jeszcze bardziej spektakularna. O zwolnione przez wiceprezydenta Joe Bidena miejsce miał odbyć się pojedynek między obiema partiami – wyrównany, choć ze wskazaniem na GOP. Tymczasem, prowadzący w sondażach były republikański gubernator został pokonany przez Christine O'Donnell, „byłą czarownicę”, która doznała religijnego nawrócenia i walczy z masturbacją. W listopadowych wyborach z kretesem przegrała z bezbarwnym Demokratą.

Wielu komentatorom zdawało się, że te porażki przypieczętowały los republikańskich radykałów, którzy mogą zaszkodzić centroprawicowym kandydatom, ale sami nie są w stanie (zazwyczaj) wygrać. Tymczasem w 2012 roku Mitt Romney musi użerać się z Rickiem Santorumem, który sam nie tylko nie zdobędzie nominacji, ale też gdyby ją jakimś cudem zdobył (a w cuda wierzy), to przegrałby z Obamą sromotnie.

To jednak nie ma znaczenia. Atakowany z prawej, Romney broni się z prawej, raz po raz zaprzeczając wszystkiemu temu, co czyniło go atrakcyjnym kandydatem dla centrowych, tzw. niezależnych wyborców. W ostatnim, „Mad Menowym” numerze „Newsweeka” polecam interesujący artykuł Davida Fruma George and Mitt Romney & the Death of Moderate GOP”). Autor (Republikanin) porównuje kampanie wyborcze Mitta Romneya i jego ojca, George'a. Pokazuje, jak w 1968 roku Romney-ojciec sprzeciwiał się partyjnym radykałom, a 44 lata później jego syn próbuje się im przypodobać.

"W 1966 roku George Romney próbował ich pokonać. W 2012 roku Mitt Romney chce do nich przystać.W 1966 roku zdawało się, że umiarkowani będą rządzić GOP już zawsze, a George Romney był ich wielką nadzieją. W 2012 roku umiarkowani są na wymarciu, a Mitt Romney poświęca większość czasu na dystansowanie się od tego wszystkiego co zdziałał, a co może go z nimi łączyć".

Nie są to, co warto w tym miejscu podkreślić, ci sami radykałowie. Senator Barry Goldwater, „Mr. Conservative” który zdobył nominację GOP w 1964 roku i przegrał z Johnsonem największą – 22% - ilością głosów w historii, z czasem znalazł się na jej liberalnym skrzydle – nie ruszając się zbytnio z zajmowanych pozycji, jeśli nie licząc jego poparcia dla służby homoseksualistów w armii.

Przesunięcie się Republikanów na prawo jest tak kolosalne (nie mówię tu już o ostatnich czterdziestu latach, ale ostatnich czterech), że dla republikańskich wyborców przewiną staje się jakakolwiek współpraca z Demokratami w ogóle, a z prezydentem Obamą w szczególności.

Oto Dick Lugar, najstarszy wiekiem i stażem Republikanin w senacie (od 1977 roku), specjalista od spraw zagranicznych, wymieniany jako kandydat na sekretarza stanu, musi tłumaczyć się swoim wyborcom z popełnienia tak z ich punktu widzenia czynów, jak głosowanie za zatwierdzeniem obu nominatek Obamy do Sądu Najwyższego czy dobre kontakty z prezydentem, z którym współpracował w senackiej komisji spraw zagranicznych. Wyniki sondażowe nie są zaskakujące – kandydat GOP/Tea Party, remisuje w sondażach z kandydatem Demokratów, którzy sześć lat temu nawet nie wystawili nikogo przeciwko Lugarowi – taką cieszył się popularnością w swoim stanie.

W konserwatywnym Kansas („What's the matter with Kansas?”) w prawyborach do stanowej legislatury republikanie radykalni walczą z republikanami umiarkowanymi, którzy mają czelność blokować niektóre pomysły ultrakonserwatywnego gubernatora Sama Brownbacka, np. całkowitą likwidację dotacji na kulturę.

Nic dziwnego, że Olympia Snowe, najstarsza wiekiem i stażem Republikanka w senacie, wielokrotnie uznawana za najlepszą senator w izbie, ogłosiła ostatnio, że odchodzi z polityki:

Frustrujące jest to, że w naszych kampaniach wyborczych i instytucjach politycznych dominująca stała się atmosfera polaryzacji i podejście „albo będzie po mojemu, albo nie będzie wcale”.

Najlepiej podsumował to sam Obama, mówiąc, że gdyby dziś Ronald Reagan ubiegał się dziś o nominację Republikanów, „nie wyszedłby zwycięsko z prawyborów”. I nie jest to wcale dla niego powód do radości. Politykę w Stanach uprawia się na szczeblu federalnym w centrum – jeśli wygra wybory w listopadzie (a wydaje się to coraz pewniejsze), może się okazać, że współpraca z Kongresem może być jeszcze trudniejsza niż dotychczas. Radykałowie nie wygrają, ale przeszkadzać mogą – jak Santorum.


poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Don Draper: Tricky Dick

Chris Matthews, kontrowersyjny dziennikarz liberalnej telewizji MSNBC, zestawił Baracka Obamę z Donem Draperem. Skojarzenie, jak rozumiem, ma być takie: Obama, jak Draper, jest jednostką nieprzeciętną, ale popełniającą błędy i nie potrafiącą odnaleźć się w pogarszającej się sytuacji. Choć wizualnie jest to zestawienie atrakcyjne, to jednak zważywszy na wyniszczającą wojnę domową w szeregach GOP wydaje się jednak być diagnozą nieco zbyt pesymistyczną. Poza tym Drapera i Obamę nie łączy zbyt wiele – ot, w 2009 r. znaleźli się na liście najbardziej wpływowych mężczyzn świata (Obama na trzecim, Draper na pierwszym), no i obu porównywano do Kennedy'ego tak często, że stało się to wręcz nudne.


Kilka la temu Gary R. Edgerton w ciekawym tekście „JFK, Don Draper, and the New Sentimentality”, zwrócił uwagę na liczne podobieństwa między Kennedym a Draperem – przystojni (na miarę ówczesnych standardów), męscy, zawsze nienagannie ubrani ludzie sukcesu, u boku mają piękne i eleganckie żony, a inne kobiety same wchodzą im do łóżka. Obaj symbolizowali „nowy sentymentalizm”, styl który zdominował lata 60. Kennedy go stworzył i spopularyzował – Draper jest jego najlepszym ambasadorem w XXI wieku.

Jeśli chodzi o Obamę, to z Kennedym łączy go mniej styl (choć nie bez znaczenia były też oczywiście młodość oraz „wizualna atrakcyjność” jego i małżonki), a bardziej oczekiwania z jakimi obejmował prezydenturę. JFK kojarzy się Amerykanom jak najlepiej, w sondażach regularnie uważany jest za jednego z najlepszych prezydentów, a USA za jego rządów wciąż jawi się jako mityczna kraina powszechnej szczęśliwości (na ogół wbrew faktom – co, właśnie w dużej mierze demaskują „Mad Meni”). Stąd stała nadzieja Amerykanów na powrót „złotego wieku” i nieustanny konkurs na „nowego Kennedy'ego”, w którym od czasu do czasu próbują startować amerykańscy politycy – w tym Obama, któremu w 2008 roku udało się przekonać większość Amerykanów, że tak jak Kennedy (bardzie ten wyobrażony. niż realny) będzie politykiem zmiany, nowego początku etc.

Logicznym wnioskiem byłoby zatem zestawienie Obamy, „współczesnego JFK”, z Kennedy'emu podobnym (Amerykanie mają na to dobre określenie kennedyesque) Draperem. Sęk w tym, że sam Draper na zewnątrz może i przypomina JFK, ale tak naprawdę jest kimś innym – Dickiem Whitmanem, któremu znacznie bliżej do Richarda Nixona. I sam to nawet mówi (patrz klip poniżej).

Urodzeni na wsi, od dzieciństwa harujący na farmie, pokornie znoszący nędzę, upokorzenia, bicie przez pijanego ojca i oziębłość matki, Richard „Dick” Nixon oraz Richard „Dick” Whitman wszystko co mieli osiągnęli z jednej strony ciężką, katorżniczą pracą, z drugiej zaś nieczystymi zagraniami, a niekiedy nawet oszustwem.

Nie mieli możliwości studiowania na Harvardzie czy Yale (Nixon dostał tam nawet stypendium, ale musiał zrezygnować z powodów finansowych) i w obu wykształciła się niechęć do uprzywilejowanych klas wyższych wschodniego wybrzeża, ich elitarności, klasowych i rasowych uprzedzeń. Widać to zarówno w zetknięciu Drapera/Whitmana z bitnikami z Greenwich Village, jak i ze zblazowanymi Kalifornijczykami – nie wspominając już o coraz mniej, z serii na serię, skrywanej niechęci do Rogera Sterlinga.

Dla obu służba w wojsku okazała się przełomem – dla Nixona stała się przepustką do kariery w Kongresie, dla Whitmana okazją do zerwania z poprzednim życiem, odrodzenia się jako Draper – pierwszy produkt tego wybitnego copywritera. Niepewny siebie tchórz przeobraża się w idealnego mężczyznę na nowe, nadchodzące czasy, którego za kilka lat będzie uosabiał JFK. Przemiana jest jednak długotrwała i nigdy nie stanie się kompletna. W Draperze istnieją zarówno Nixon, jak i Kennedy; zarówno „stare”, jak i „nowe”; zakompleksiony nie znoszący elit parweniusz, jak i członek tychże elit, książę Manhattanu.


Nic zatem dziwnego, że Draper nie przepada za Kennedym (w wyborach 1960 roku wszyscy w Sterling Cooper wspierają Nixona – z wyjątkiem Pete'a Campbella, antypatycznego nowojorskiego arystokraty) – przypomina mu niewygodną prawdę o sobie samym. Ponieważ jednak jego praca polega tworzeniu produktów, które spotkają się z zainteresowaniem, widzi, że przyszłość należy do Kennedych, a nie Nixonów – dobrze wypadających przed kamerą produktów piaru. Jak w 1 serii mówi Campbell: „Prezydent jest produktem, nie zapominaj o tym”. Nawiasem mówiąc, zrozumie to również sam Nixon, który wygra wybory prezydenckie w 1968 roku, dokonując najbardziej spektakularnego wyboru w historii amerykańskiej polityki.

A co z Obamą? No cóż, urodził się w 1961 roku, czyli z grubsza w tym samym momencie w którym synek Peggy Olson. Na razie z matką i ojczymem szykuje się do przeprowadzki do Indonezji. Kiedy w 1971 roku wróci do Stanów prezydentem będzie Nixon i będzie to już bardzo inna Ameryka, przeorana przez wojnę w Wietnamie, konflikty rasowe, emancypację kobiet i czarnych etc., czyli wszystko to, z czym – sądząc ze świetnego pierwszego odcinka 5 serii – będą musieli stanć twarzą w twarz nasi ulubieni seksiści i rasiści ze Sterling Cooper Draper Pryce.