niedziela, 30 grudnia 2012

O tym jak to Republikanie z homofobią walczyli.

Świat się kończy, Partia Republikańska staje w obronie praw gejów! Log Cabin Republicans czyli organizacja republikańskich gejów skrytykowała byłego senatora, Chucka Hagela, którego Obama najprawdopdoobniej mianuje sekretarzem obrony w swojej nowej administracji. W 1998 roku Hagel skrytykował nominowanie Jamesa Hormela przez Clintona amerykańskim ambasadorem w Luksemburgu za to, że był on "agresywnie jawnym gejem". 



Dowcip polega na tym, że Hagel JEST Republikaninem i to właśnie takim, który chciałby otworzyć swoją partię na mniejszości. M.in. z tego powodu nie po drodze mu z dzisiejszą GOP. Za swoje wypowiedzi na temat Hormela przeprosił i przypomniał, że zmienił zdanie w kwestii praw LGBT i teraz np. wspiera służbę homoseksualistów w armii. Nawiasem mówiąc, kiedy w 1997 roku senacka komisja spraw zagranicznych wypowiadała sie na temat nominacji Hormela, Hagel głosował "za" (w przyciwieństwie do dwóch innych Republikanów). Dobrze też przypomnieć, że przywódca republikańskiej większości zablokował głosowanie w Senacie w tej sprawie, porównując homoseksualizm do alkoholizmu i kleptomanii. 

Atakowanie Hagela za to, że 15 lat temu znajdował się w mainstreamie swojej własnej partii, jest posunięciem hm... odważnym. Zwłaszcza ze strony organizacji, która w poprzednich wyborach nie miała problemu z poparciem np. Sary Palin czy Paula Ryana.

O co zatem chodzi? Nie o prawa gejów, ale o to, że Hagel jest przeciwny wojnie z Iranem (wcześniej był czołowym republikańskim krytykiem wojny w Iraku), nie podobają mu się nadmierne wpływy proizraelskiego lobby na amerykańską politykę zagraniczną w rejonie Bliskiego Wschodu i (o zgrozo!) opowiada się za zmniejszeniem budżetu Pentagonu.

Chuck Hagel

Strategia Republikanów jest przejrzysta i dobrze znana. Próbują powtórzyć to, co udało jej się z Susan Rice, niedoszłą kandydatką na sekretarza stanu. Tym razem chodzi jednak o to, by utrącić nominację Hagela rękami samych Demokratów, którzy mają się wzburzyć jego wypowiedziami sprzed 15 lat - jak zrobiła to już choćby Rachel Maddow z MSNBC (którą skądinąd bardzo cenię). Log Cabin Republicans są - niestety - tylko narzędziem w rękach swojej (?) partii.


PS: Organizacja przyznaje, że ogłoszenie w "NYT" (bardzo kosztowne, jak można się domyślić) opłacili w całości "zewnętrzni ofiarodawcy", ale nie mówi kto dokładnie. 

PPS: Jeszcze kilka tygodni temu szef Log Cabin Republicans chwalił Hagela i jego ewentualną nominację na sekretarza obrony.

piątek, 21 grudnia 2012

Nuda końca świata

NASA zdementowało, co prawda, pogłoski na temat odwrócenia się biegunów Ziemi tudzież  pojawienia się planety Nibiru, która w zaskakujący (choć widowiskowy) sposób miałaby wychynąć się za Słońca i położyć kres życiu na naszej planecie, ale całkiem spora część Amerykanów nie wydaje się przekonana. Od 12 do 22% mieszkańców Stanów Zjednoczonych wierzy w to, że świat skończy się dziś - to, co najmniej tylu, ilu Polska liczy obywateli. 


Jeszcze więcej uważa, że  koniec świata może i nie nastąpi dziś, ale wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to, że apokalipsa jest bliska. 1 na 3 sądzi, że ostatnie katastrofy pogodowe, szczególnie huragany, zwiastują nadejście "dni ostatnich". 26% uważa, że zwiastują wręcz powtórne nadejście Jezusa, a 15%, że koniec świata w takiej czy innej formie nastąpi jeszcze za ich żywota. Głównie sądzą tak - co nie zaskakuje - ewangelikalni chrześcijanie. Katolicy widzą przyszłość nieco optymistyczniej, nie wspominając o protestantach.

Jedna czwarta Amerykanów ma zamiar spędzić koniec świata bawiąc się jedząc, pijąc i uprawiając seks. Cóż, wydaje się to znacznie lepszym pomysłem, niż zadeklarowane przez jedną piątą gromadzenie zapasów. W końcu jak armageddon, to armageddon, po co komu zupka w puszce. Tak czy inaczej, "majańska apokalipsa" przyczynia się do wzrostu obrotu gospodarczegowzrost dochodów odnotowują sklepy z bronią, sprzętem do survivalu, hotele i knajpy, nie tylko w Stanach, ale też Ameryce Środkowej. Zawsze to jakiś pożytek z histerii, z której niby wszyscy sobie żartują (facebook dziś będzie - jest - nie do zniesienia), ale gdzieś tam się tli. Dziesięć lat straszenia apokalipsą (od pluskwy millenijnej do dziś) musiało zrobić swoje - ot, na przykład 33 szkoły w Michigan będą dzisiaj nieczynne - po części z powodu "pogłosek na temat kalendarza Majów". 

Pozostaje mieć nadzieję. Nie w to, że świat nie skończy się 21 grudnia, ale że to już łabędzi śpiew apokalipsy. Z
agłady na ekranach mieliśmy aż nadto, widzieliśmy już absolutnie wszystko, temat jest już wyeksploatowany do końca. Czas wreszcie pożegnać się z apokalipsą - niechby i z hukiem, niechby z szampanem, niechby i w łóżku z kimś fajnym. Enough is enough.

wtorek, 18 grudnia 2012

Małe wielkie zmiany w amerykańskim Senacie.

Republikanie będą mieli pierwszego czarnego senatora od 1979 roku, a Południe wyśle do senatu czarnoskórego mężczyznę po raz pierwszy od czasów tzw. Rekonstrukcji, czyli sklejania Stanów Zjednoczonych po wojnie secesyjnej. Gubernator Karoliny Południowej, Nikki Haley, nie mianowała ani Stephena Colberta (och!), ani Jenny Sanford, ale kongresmena Tima Scotta

Tim Scott

Partia Republikańska robi co może, żeby pokazać swoją różnorodność, otwarcie na mniejszości, które masowo odrzuciły kandydata partii w wyborach prezydenckich. Wybór Scotta jest, oczywiście, istotny. Jedyny urzędujący czarny senator (sic!) będzie Republikaninem, a nie Demokratą. Niestety, kiedy Scott przeniesie się z południowego skrzydła Kapitolu do północnego, Republikanie stracą swojego jedynego czarnego członka Izby Reprezentantów, co najdobitniej pokaże jak krótka jest w tej kwestii ich ławka. Dla porównania: Demokraci będą mieli około czterdzieściorga. 

Prawdziwym testem dla GOP będą specjalne wybory de senatu za dwa lata, kiedy Scott z pewnością będzie ubiegał się o nominację swojej partii, a potem o wsparcie wyborców Karoliny Południowej. Mimo wszystko jednak, decyzja pani gubernator jest bardzo istotna z jeszcze innego, symbolicznego powodu. Scott zasiądzie w senacie dokładnie 10 lat po tym, jak odszedł z niego inny przedstawiciel Karoliny Południowej - Strom Thurmond, który dożył setki, z czego połowę życia jako senator. Thurmond, najpierw Demokrata, potem Republikanin, znany był ze swojego wsparcia dla segregacji rasowej, i niechęci do czarnych (która nie przeszkodziła mu spłodzić dziecka swojej czarnej służącej). Żeby było zabawniej, w republikańskich prawyborach do Izby Reprezentantów dwa lata temu, Scott pokonał syna Thurmonda, Paula. Może to i przypadek, ale trzeba przyznać, że symbolicznie składa się to bardzo ładnie i pokazuje, że jakaś zmiana jednak w Partii Republikańskiej zaszła.

Strom Thurmond

PS: Tego samego dnia zmarł Daniel Inouye, blisko dziewięćdziesięcioletni senator z Hawajów (pierwszy raz wybrany jeszcze za kadencji Kennedy'ego) i przewodniczący pro tempore wyższej izby Kongresu, czyli trzecia osoba w kolejce do prezydenckiego fotela. Jego miejsce zajął Pat Leahy z Vermont, o którym wspominałem w recenzji Dark Knight Rises - wielki fan Batmana, który w obu filmach Nolana wystąpił w epizodach. Fajny taki marszałek senatu, nie ma co.

Pat Leahy i Joker

poniedziałek, 17 grudnia 2012

"From my cold, dead hands" czyli co naprawdę mówi 2. poprawka.

W Stanach Zjednoczonych mieszka 5% ludności świata, ale znajduje się tam połowa światowej broni w rękach cywili. Na 100 Amerykanów przypada około 89 sztuk broni - nie ma drugiego takiego kraju na świecie. Na następnym miejscu jest Jemen, z wynikiem "zaledwie" 55/100.  Rocznie w Stanach z broni palnej giną 3 osoby na 100 tysięcy. Nie jest to światowy rekord (kłania się Ameryka Środkowa), ale i tak cztery razy więcej niż w Szwajcarii, dziesięć razy więcej niż w Australii czy Anglii. 

NRA, National Rifle Association, które przez wiele dziesięcioleci było jedynie niewielką organizacją zrzeszającą pasjonatów i myśliwych, jest teraz jedną z najpotężniejszych grup wpływu w Stanach, nieustannie lobbującą na rzecz znoszenia ograniczania dostępu do broni.  Wykorzystując właściwą Amerykanom niechęć do zbyt opresyjnej władzy, NRA argumentuje, że prawo do posiadania broni jest swobodą obywatelską, rzekomo bezwzględnie chronioną przez 2. poprawkę do konstytucji. Władza, która próbuje to prawo ograniczyć, jest władzą tyrańską, nie zasługującą na posłuszeństwo obywateli. 



Jak powiedział Charlton Heston (przez parę lat będący szefem NRA): "Oddam wam moją broń, kiedy wyrwiecie ją z moich zimnych, martwych rąk", from my cold, dead hands. NRA szybko zrobiło  z tego swój kolejny slogan, obok cytatu z 2. poprawki: 
The right of the people to keep and bear arms shall not be infringed.
Co jednak naprawdę mówi 2. poprawka?
A well-regulated militia being necessary to the security of a free State, the right of the people to keep and bear arms shall not be infringed.
Napisane przez James Madisona (późniejszego prezydenta) Bill of rights (czyli pierwsze 10 poprawek do konstytucji) miało być zabezpieczeniem przed zbytnią potęgą nowego, federalnego rządu. Gwarantowano w nich wolność wyznania, wolność słowa, nietykalność osobistą etc. Przede wszystkim obawiano się stałej armii, która w rękach władz mogła stać się narzędziem opresji.

Podobnie jak 3. poprawka, zabraniająca kwaterowania żołnierza w prywatnym domu obywatela,  2. poprawka wyraźnie odnosi się do kontekstu wojennego. Jak powiedział wybitny historyk Garry Wills: One does not bear arms against a rabbit - "nie nosi się broni do walki z królikami". Wraz z 2. poprawką zapisano w konstytucji prawo ludzi do samodzielnego tworzenia milicji obywatelskich - tylko tyle i aż tyle. Pomijając już to, że kiedy Madison pisał tę poprawkę, "arms" oznaczało muszkiet, który trzeba było ładować po każdym strzale, a nie broń automatyczną, pozwalającą w ciągu minuty zabić parę osób. 

Przez wiele dziesięcioleci nikt nie kwestionował tego. Taka czy inna forma kontroli dostępu do broni istniała we wszystkich stanach, podobnie jak zakaz posiadania ukrytej broni (nowego konceptu, od kiedy wymyślono rewolwer - proszę spróbować ukryć gdzieś muszkiet). Nawet na "Dzikim Zachodzie" miasteczka wymagały od nowoprzybyłych oddawania broni szeryfowi. Do lat 70. NRA popierało wszystkie federalne prawa dotyczące kontroli broni - nawet Gun Control Act z 1968 roku, który uchwalono po serii zabójstw politycznych: braci Kennedy, Malcolma X, Martina L. Kinga.


Dopiero, kiedy zaczął się zmierzch umiarkowanego konserwatyzmu, a Partia Republikańska zaczęłą przesuwać się na prawo, NRA z niszowego stowarzyszenia przekształciła się w potężną organizację polityczną i zaczęła promować interpretację wedle której 2. poprawka mówi o prawie każdego do noszenia broni, a nie o prawie ludzi do tworzenia milicji obywatelskiej w celu wspólnej obrony. Jak powiedział przewodniczący Sądu Najwyższego, Warren Burger (nominowany przez Nixona, zaznaczam), w 1991 roku powiedział bez ogródek, że nowa interpretacja: "to jedno z największych oszustw, powtarzam 'oszustw' dokonanych przez grupę specjalnych interesów, jakie widziałem w życiu"

Niestety, święcie wierzy w nie 3/4 Amerykanów i choć  po każdej masakrze, która ma miejsce gdzieś w Stanach (Columbine, Aurora, Virginia Tech, teraz Newtown) odsetek Amerykanów opowiadających się za surowszą kontrolą w tym względzie wzrasta o jakieś 10%, ale nigdy nie  na długo. Politycy obu parii zgodnie pochylają się zatem nad rodzinami ofiar, ale milczą w kwestii ograniczania dostępu do broni, bojąc się wpływów NRA, które przy tej okazji zawsze przywołują jeden ze swoich głupszych sloganów: Guns don't kill people, people kill people, "Broń nie zabija ludzi, to ludzie zabijają ludzi". Oby ci sami ludzie poszli po rozum do głowy.


PS: Póki co - wbrew prawicowej paranoi - Obama do tej pory w żaden sposób nie ograniczył prawa do posiadania broni (wręcz przeciwnie). 

piątek, 14 grudnia 2012

Obamadon gracilis

Jak już może Państwo wiedzą, pewien wymarły jaszczur z czasów dinozaurów (no, jaszczurka), otrzymał właśnie imię na cześć prezydenta, a konkretniej jego estetycznego uzębienia - Obamadon gracilis, czyli "smukłe zęby Obamy". Nie jest to jednak pierwsze stworzenie nazwane na cześć urzędującego prezydenta. 

Obamadon w lewym dolnym rogu, pod drzewkiem

W 2009 roku imieniem Obamy nazwano pewien rodzaj porostu, pomarańczowy Caloplaca obamaewystępujący jedynie w Kalifornii - w nagrodę za wsaprcie dla nauki.

Caloplaca obamae

Z kolei miesiąc temu, pewien gatunek małej, kolorowej, słodkowodnej rybki otrzymał imię Etheostoma obama, z powodu działań prezydenta w kwestii ochrony środowiska. Równocześnie, na cześć zasłużonych w tej dziedzinie amerykańskich prezydentów i wiceprezydentów nazwane zostały cztery inne gatunki. Z niewiadomych przyczyn postanowiono jednak zrezygnować z poprawności językowej w łacinie i nadano im imiona: Etheostoma gore, Etheostoma jimmycarter, Etheostoma teddyroosevelt i Etheostoma clinton.  

Wymarły gad to nie byle co, ale wszyscy się chyba zgodzą, że rybka ładniejsza.


Etheostoma obama

środa, 12 grudnia 2012

"The Colbert Report" albo "Żona idealna".

Republikański senator z Karoliny Południowej, Jim DeMint, ogłosił, że ustępuje ze stanowiska, żeby stanąć na czele konserwatywnego think tanku, Heritage Foundation. To sprawia, że gubernator stanu, Nikki Haley, będzie musiała mianować nowego senatora, na dwa lata, do czasu przedterminowych wyborów w 2014 roku. Co w tym ciekawego? Otóż, wedle sondaży, mieszkańcy Karoliny Południowej najchętniej widzieliby na tym stanowisku... Stephena Colberta, prowadzącego prześmiewczy The Colbert Report

Stephen Colbert i Jim DeMint

Colbert prowadzi nie tylko wśród liberałów, ale też wśród wyborców umiarkowanych - nie lubią go tylko, oczywiście, konserwatyści. Colbert może zarzekać się, że jest "superkonserwatywny", ale w swoim programie nabija się z Republikanów ile wlezie, parodiując Billa O'Reilly'ego z Fox News, a w 2006 roku zniszczył George'a W. Busha w czasie White House Correspondent's Dinner

"Ambicje" Colberta są doskonale znane - w latach 2008 i 2012 rozważał kandydowanie na prezydenta, w dodatku z ramienia Partii Republikańskiej. W sondażach przed prawyborami dostawał po kilka procent głosów potencjalnych republikańskich wyborców (sic), co nie powinno dziwić, jeśli popatrzy się na wyniki badań, według których część widzów nie dostrzega zjadliwej ironii The Colbert Report i uważa go za prawdziwego konserwatystę.

Nie zalicza się do nich pani gubernator Haley, więc chyba jednak Colberta należy wykluczyć. Za to ciekawe jest miejsce drugie. Wśród przebadanych niezależnych wyborców znajduje się Jenny Sanford, była żona republikańskiego gubernatora, Marka Sanforda. W 2009 roku jej mąż zniknął na tydzień, jego biuro informowało, że gubernator wybrał się na wędrówkę po Appalachach, po czym okazało się, że tak naprawdę odwiedzał kochankę w Argentynie. Pani Sanford - niczym bohaterka serialu Żona idealna - rzuciła męża i zajęła się własną karierą. 

od lewej: Mark Sanford, jakiś chłopiec, Jenny Sanford

Żeby było zabawniej - gubernator naprawdę rozważa mianowanie pani Sanford.  Innymi słowy: jeśli nie The Colbert Report, to przynajmniej Żona idealna. I niech nikt nie mówi, że kultura popularna nie wpływa na poglądy i postawy amerykańskich wyborców. 

wtorek, 11 grudnia 2012

Kto wypina, tego wina.

Każdy, kto czyta komiksy, wie jak są zazwyczaj przedstawiane ich bohaterki - wielki biust, wypięty tyłek, wyginanie ciała w najnienaturalniejszy sposób, przybieranie rzekomo "seksownych" póz. Jak walczyć z seksizmem w komiksach? Pomysł jest prosty: zastąpić przeerotyzowane superbohaterki ich męskimi odpowiednikami. Zaczęło się od okładki Marvel Adventures przedstawiającej Hawkeye'a i Czarną Wdowę, na której zamieniono ich miejscami - i pozycjami. Tak powstała The Hawkeye Initiative.


Sposób w jaki rysownicy komiksów przedstawiają kobiety wiąże się, oczywiście, ze sposobem, w jaki kobiety są przedstawiane w sztuce od dawien dawna. Nie chodzi jednak o to, by walczyć z  całą tradycją sztuk plastycznych, ale by wykpić dość, niestety, typowe dla komiksów przerotyzowanie (będące jednym z powodów dla których komiksy są wciąż uważane za rozrywkę dla dorastających chłopców). Na pierwszy ogień poszła równie popularna, co niezgodna z anatomią pozycja "złamanego kręgosłupa", służąca temu, by równocześnie pokazać i piersi i pupę kobiecej b0haterki.


The Hawkeye Initatitve zdobyła ogromną popularność, a w internecie zaroiło się od rysunków na których widzimy superbohaterów w "seksownych" pozach. Zasada jest prosta: Jeśli narysowaną superbohaterkę da się zastąpić jej męskim odpowiednikiem, w tej samej pozycji i nie wygląda on idiotycznie, to znaczy, że rysunek nie jest seksistowski. Niestety, jak na razie mało co przechodzi test Hawkeye'a.






czwartek, 6 grudnia 2012

Australijski sposób

Amerykański rząd uspokaja, a australijska pani premier, Julia Gillard, z ledwo skrywanym uśmiechem przyznaje, że Majowie mieli rację i koniec świata jest bliski, choć jeszcze nie wiadomo dokładnie w jakiej postaci: 

żarłocznych zombie, inwazji piekielnych demonów albo nawet ostatecznego triumfu koreańskiego popu.

środa, 5 grudnia 2012

Pan Burns objaśnia problem z "klifem fiskalnym"

"Wyobraźcie sobie gospodarkę jako samochód, którym kieruje bogacz. Jeśli nie dacie kierowcy więcej pieniędzy, zjedzie samochodem z klifu. Tak mówi zdrowy rozsądek".

wtorek, 4 grudnia 2012

Amerykańscy naukowcy donoszą

Jak doskonale wiemy z popkultury, kiedy prezydentem jest Afroamerykanin, zagłada jest pewna. W Dniu zagłady, za rządów Morgana Freemana, w stronę ziemi pędziła asteroida; w Left Behind, serii eschatologicznego science-fiction, prezydent Louis Gossett Jr. musi mierzyć się z  samym Antychrystem; a Tom Listerw Piątym Elemencie, z Wielkim Złem. W 2012 odwracały się bieguny Ziemi, a prezydent Danny Glover ginął zmieciony przez tsunami wraz z całym Waszyngtonem. Nic zatem dziwnego, że częśc Amerykanów ze zgrozą wygląda 21 grudnia 2012 roku - zwłaszcza po reelekcji Obamy.


Z troski o nerwy dzieci (sic!), władze Stanów Zjednoczonych postanowiły zatem zabrać głos i uspokajają na oficjalnej stronie USA.gov: kalendarz Majów nie kończy się w 2012 roku, do ziemi nie zbliża się ani wielka kometa, ani ukryta planeta X, nie nastąpi nawet odwrócenie ziemskich biegunów. I odsyłają do strony NASA i eksperta tej agencji. Amerykańscy naukowcy donoszą: końca świata nie będzie, możemy spać spokojnie.


Ale czy na pewno? Wszyscy pamiętamy, że prezydenci ogłaszając prawdę o nadchodzącej zagładzie w ostatniej chwili, a wcześniej zapewniają, że wszystko jest w jak najlepszym w porządku. 

Jeśli zatem jakieś amerykańskie dziecko naoglądało się filmów i teraz drży z przerażania w oczekiwaniu na nadchodzącą katastrofę, a następnie przeczyta uspokajające wyjaśnienia amerykańskich władz (Pogłoski o końcu świata to tylko pogłoski), na sto procent zacznie szukać schronu.

Świetna robota!

piątek, 30 listopada 2012

R jak Romney

Smutno być Romneyem - nawet jeśli nadal jest się obrzydliwie bogatym, to twoja partia zaczyna się od ciebie odcinać, spadają ci lajki na fejsbuku, a teraz okazuje się, że nie można nawet liczyć na najwierniejszych, zdawałoby się, fanów. Eric Hartsburg, były zapaśnik z Indiany, który wytatuował sobie na skroni literkę "R", oficjalne logo kampanii Romneya, postanowił je sobie usunąć, choć jeszcze niedawno zarzekał się, że jako "wielki fan Romneya i Ryana zachowa je "na zawsze".


Jak twierdzi, na jego decyzję wpłynęło jakoby "niegodne" stwierdzenie Romneya, że zwycięstwo Obamie zapewniły "podarunki" dla mniejszości. Cóż, jakoś poprzednie wypowiedzi kandydata Republikanów jakoś nie przeszkodziły mu na zrobienie sobie tatuażu. Wyjaśnienie jest niestety - banalnie proste: 15 tysięcy dolarów. Hartsburg, gorący zwolennik wolnego rynku, wystawił swoją twarz na Ebayu (ciekawe jak to pogodzono z regulaminem?) za 5 tysięcy dolarów. Stanęło na logo kampanii Romneya, na co Hartsburg, zarejestrowany Republikanian (choć określający się mianem "Atheist specialist,ProGay,ProChoice" [pisownia oryginalna]) przystał.

Teraz czeka go od siedmiu do dziesięciu laserowych sesji usuwania tatuażu, przeprowadzanych co osiem tygodni. Całą procedurę sfinansuje (charytatywnie? reklamowo?) sieć zajmujących się tym salonów Dr. Tattoff. Nie wyklucza jednak wytatuowania sobie czegoś jeszcze przy okazji kolejnych kampanii. Jesli tak, to usuwanie "R" mogło być w sumie złym pomysłem: w roku 2016 startować będą pewnie i Marco Rubio i Paul Ryan.

Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że w kwestii ozdabiania swojego ciała na potrzeby kampanii wyborczej, znacznie lepszego wyboru dokonała Katy Perry.


czwartek, 29 listopada 2012

Skrajna prawica odkrywa sztukę performance'u

Styl paranoiczny w amerykańskiej polityce, o którym pisał Richard Hofstadter w latach 60., ma się wciąż znakomicie. Dziś największym z prawicowych oszołomów jest Glenn Beck, który z wariactwem w oczach rozrysowuje na tablicach swoje teorie spiskowe w których wszystko łączy sie ze wszystkim, a także wzywa do gromadzenia broni i obrony przed komunistyczną dyktaturą Husseina Obamy, która chce zamykać "prawdziwych Amerykanów" w obozach FEMA. 


Glenn Beck broni też prawdziwych Amerykanów przed zgniłymi, lewicowymi elitami, propagującymi "obrazoburczą sztukę". Ostatnio poszło - co nie jest zaskakujące - o Obamę, a konkretniej o obraz Michaela d'Antuono pod tytułem Truth, pokazujący prezydenta w pozie ukrzyżowania, z koroną cierniową na głowie. Choć teoretycznie może to być kpina z retoryki mesjanistycznej, która towarzyszyła pierwszemu wyborowi Obamy, chodzi raczej o to, że Obama jest krzyżowany przez prawicę niczym Jezus. Estetycznie obraz jest bardzo  średni, przypominający - paradoksalnie - malowidła Jona McNaughtona o których pisałem w maju.


Trzeba przyznać, że Beck walczy z "obrazoburczą sztuką" metodą znacznie kreatywniejszą niż poseł Tomczak z rzeźbą papieża autorstwa Maurizio Cattelana. Zamiast niszczyć, zajął się tworzeniem. Oto przygotował własne dzieło sztuki - w dużym słoiku pełnym (jak twierdził) własnego moczu umieścił plastikową figurkę Baracka Obamy. Dzieło zatytułował "Obama in Pee Pee", "Obama w siuśkach", po czym wystawił je na Ebayu.


Chodziło - jak twierdził - o przetestowanie hipokryzji lewicy, która powołuje się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji, gwarantującej wolność wypowiedzi. Jeśli lewica ma prawo do obrażania symboli religijnych tworząc "pseudosztukę", na przykład porównując Obamę do Jezusa - a jego zdaniem niestety ma - to on ma prawo tworzyć sztukę obrazoburczą dla lewicy. Beck oczywiście nawiązywał do znanej pracy Andresa Serrano Piss Christ, przedstawiającej zdjęcie krucyfiksu zanurzonego w zbiorniku z moczem. Atakowany przez Republikanów w latach 90., bronił go, m.in., "New York Times", powołując się właśnie na swobodę wypowiedzi artystycznej.

Prowokacja Becka nie wyszła i to z kilku powodów. Choć Ebay usunął aukcję za złamanie regulaminu (na portalu nie wolno sprzedawać moczu i "innych wydzielin"), wbrew oczekiwaniom Becka "lewicowe elity" nie wybuchły świętym oburzeniem, na co tak liczył. Jego pracę uznano po prostu za infantylną i wtórną. Lewicy daleko do reakcji choćby Ligi Katolickiej, która oburza się pracami Serrano i Antuono, domagając się przeprosin od twórców i chcąc cenzurować ich wystawianie. 

Największy cios zadał sobie jednak sam Beck, kiedy wyjawił, że w słoiku było zwykłe piwo. Wyszło na to, że nie ma dość odwagi, żeby naprawdę wywołać skandal.

Paradoksalnie, jeśli Glenn Beck stworzył prawdziwe dzieło sztuki, to był nim długi wstęp do zanurzania Obamy - kpiarski wykład na temat pojęcia tabu i nagości w sztuce, w którym Beck udawał historyka sztuki, francuskiego malarza, a także cenzurował Rubensa. Był to naprawdę znakomity performance na temat stanu psychiki amerykańskiej skrajnej prawicy.

sobota, 24 listopada 2012

Teksasie, dziel się sam!

Pierwsza Poprawka do amerykańskiej konstytucji daje każdemu obywatelowi prawo do "wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd". Dziś, petycje do Białego Domu można składać na stronie internetowej, a rząd federalny zobowiązuje się do udzielenia oficjalnej odpowiedzi na te, które zebrały co najmniej 25 tysięcy podpisów. Ludzie apelują o różne rzeczy - o impeachment Obamy, o legalizację marihuany, o wprowadzenie znanego z "Sędziego Dredda" systemu "sędziów", a nawet o komisję międzynarodową do zbadania katastrofy w Smoleńsku (sic!).

Po reelekcji Baracka Obamy głośno się ostatnio zrobiło o petycjach, jakie złożyli rozczarowani mieszkańcy kilkunastu (jeśli nie kilkudziesięciu) stanów, domagających się prawa do odłączenia się od Stanów Zjednoczonych. Większość z nich ma poparcie podobne jak petycja o "pokojowe wystąpienie" Alderaanu z Galaktycznego Imperium (bo i taka była), ale próg 25 tysięcy przekroczyły już petycje Alabamy, Tennessee, Północnej Karoliny, Florydy, Luizjany, kilka innych "czerwonych" stanów jest blisko.

Największą popularnością cieszy się (co nie zaskakuje) "pokojowa secesja" Teksasu. Domaga się jej już ponad 116 tysięcy obywateli. Choć dominują Teksańczycy, to jednak nie brakuje podpisów z reszty kraju, co może oznaczać, że pomysł oddzielenia Teksasu od reszty kraju podoba się ludziom z różnych powodów - część może i kibicuje Teksasowi w jego walce o niepodległość, ale zapewne nie brakuje też liberałów, którzy po prostu najchętniej pozbyliby się konserwatywnego Teksasu w ogóle. 


W petycji w sprawie Georgii czytamy, że stan ten chce "odłączyć się od USA, tak jak Południe od Unii w 1860 roku". Pomijając już błędną datę (Georgia dokonała secesji w styczniu 1861 roku, a Konfederacja powstała w lutym), powoływanie się na TĘ secesję jest chyba kiepskim pomysłem. Po pierwsze, jak doskonale wiemy, nie wyszło. Po drugie, powód secesji był mało chwalebny - chęć utrzymania za wszelką cenę niewolnictwa. Po trzecie, wreszcie, secesja była  nielegalna. Konstytucja nie daje bowiem stanom prawa do wystąpienia z Unii - NAWET Teksasowi.

Teksańczycy lubią powoływać się na swój jakoby szczególny status, gdyż przez pewien czas niepodległym państwem (tak, tak, mieli nawet ambasady w Paryżu i Londynie). 1/3 mieszkańców tego stanu uważa, że mają prawo sami zdecydować o własnej niepodległości, gdyż na takich warunkach przystąpili do Stanów Zjednoczonych. 


Po pierwsze, nie są wcale jedyni, bo niepodległym państwem (ba, królestwem!) były wcześniej Hawaje, a nawet Vermont. Po drugie zaś, kiedy w 1845 roku Teksas przyjmowano do Unii, nie przyznano mu prawa do wystąpienia z niej, tym bardziej jednostronniePotwierdził to w 1869 roku Sąd Najwyższy, uznając, że secesja Teksasu razem z innymi południowymi stanami była nielegalna. Niby wszystko jasne - ale jednak nie wszystko.

Teksas ma bowiem inne prawo - rezolucja Kongresu, na mocy której dokonano aneksji dała Teksasowi możliwość podzielenia się na kolejne stany i to bez pytania o zgodę Kongresu. Teoretycznie, może powstać pięć Teksasów. O ile liczba głosów w Izbie Reprezenantów nie uległaby zapewne zmianie, o tyle w Senacie mogłoby zasiąść ośmiu kolejnych teksańskich senatorów. 

Żeby było zabawniej, do tej pory na ten punkt rezolucji powoływali się jedynie Demokraci - w 1930 roku kongresmen John Nance Garner (późniejszy wiceprezydent u boku Roosevelta) zaproponował stworzenie Wschodniego Teksasu, Zachodniego Teksasu, Północnego Teksasu, Południowego Teksasu i Centralnego Teksasu. Uważał, że w ten sposób zakończyłaby się dominacja Wschodniego Wybrzeża, a Południe zyskałoby "należyty respekt i uznanie".


O to samo mogłoby chodzić dzisiejszym Republikanom. Albo konserwatywny Teksas zyskałby na znaczeniu, albo Waszyngton pozwoliłby mu spokojnie się uniezależnić, żeby nie    ryzykować dominacji Republikanów. Tom DeLay, Teksańczyk i były szef GOP w Izbie Reprezentantów (a później śmieszny pan z Tańca z gwiazdami) stwierdził, że gdyby jego stan powołał się na tę klauzulę, "Stany Zjednoczone nas wykopią. Oto jak się dokonuje secesji!" 

Czy jednak rzeczywiście piątka nowych Teksasów byłaby aż tak republikańska?  
 W 2009 roku, Nate Silver opracował BARDZO interesującą analizę z której wynika, że wcale niekoniecznie, a dramatyczna porażka Romneya wśród Latynosów przypomniała, że przyszłość Teksasu jako bastionu GOP stoi pod znakiem zapytania.


Choć gubernator Rick "Oops" Perry (który jeszcze kilka lat temu zbijał kapitał polityczny na secesjonistycznych sentymentach) wezwał do zachowania Unii, szef TNM, Texan Nationalist Movement, jednego z kilku teksańskich ruchów niepodległościowych (bo one też się dzielą), który porównuje się do Gandhiego (sic), już odtrąbił wielki sukces ("stajemy się mainstreamem!") i planuje w styczniu 2013 roku marsz poparcia dla niepodległości.

Dobrze jednak pamiętać, że prawo do składania petycji jest jednak obosieczne. Na stronie Białego Domu pojawiły się wnioski mieszkańców miast (Austin w Teksasie i Atlanty w Georgii) domagających się, by - w razie secesji ich stanów - miasta te mogły dokonać własnych secesji i pozostać częścią USA. Kilka tysięcy osób podpisało też petycje w których proszą, by secesjonistów "pozbawić obywatelstwa i deportować". Pokojowo, oczywiście.

środa, 21 listopada 2012

Olivera Stone'a historia Ameryki


Jeśli przyjąć, że mitem politycznym nazwiemy każdą ideologicznie naznaczoną narrację w którą wierzy pewna grupa ludzi (abstrahując od tego czy mówi ona "prawdę" czy nie), to w Hollywood nie ma większego mitotwórcy niż Oliver Stone. Jest to reżyser, który od z górą dwudziestu lat w swoich filmach konsekwentnie wykłada widzom swoją wersję historii Stanów Zjednoczonych - wizję, jak doskonale wiadomo, bardzo krytyczną, choć podaną w atrakcyjnej formie. Urodzony 4 lipca, Wall Street, JFK, Nixon czy W. prezentują nam Stany Zjednoczone jako kraj rządzony przez kamaryle wielkiego biznesu i wojska, kierujące się agresywnym imperializmem, kraj spisków, zabójstw politycznych, etc.


Oto pojawia się nowa odsłona mitotwórczej narracji Stone'a. Stacja Showtime (ta od Dextera, Tudorów i Homeland) wyprodukowała właśnie dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny Oliver Stone's Untold History of the United States w której Stone oraz współscenarzysta,  historyk Peter Kuznick, oferują nam "ukrytą", "zatajoną", "przemilczaną" historię Stanów Zjednoczonych, historię "tak, jak nigdy wcześniej nie została opowiedziana".

Doświadczenie uczy, że do takich deklaracji zawsze trzeba podchodzić z dystansem - i słusznie. Owszem, ogląda się to nieźle, ale póki co, próżno szukać tutaj jakichś sensacyjnych informacji, zapomnianych faktów, rewolucyjnych interpretacji. Owszem, bardzo dobrze, że mówi o niektórych rzeczach, które nie są może "przemilczane", ale z pewnością niespecjalnie eksponowane: jak to USA dystansowały się od spraw europejskich, o silnym ruchu przeciwko przystępowaniu Stanów do II wojny światowej, o tym, że Stany Zjednoczone nie kwapiły się do przyjmowania żydowskich uchodźców z Niemiec. Problem polega jednak na tym, że zazwyczaj Stone wyważa drzwi już otwarte, obalając mity już dawno obalone. 

Stone walczy z amerykańskim triumfalizmem, hurrapatriotyzmem, przekonaniem, że Stany Zjednoczone czynią tylko dobro za które należy im się wdzięczność całego świata. Ale w Hollywood - z wyjątkiem może filmów Michaela Baya czy Rolanda Emmericha - dominuje właśnie wizja dość krytyczna wobec poczynań Ameryki w polityce zagranicznej. 

Zamiast zaoferować coś nowego, Stone prezentuje dobrze znaną, rewizjonistyczną (z braku lepszego słowa) wizję historii USA. Choć tłumaczy, że nakręcił ten serial dlatego, że dominująca w szkołach wersja historii jest zbyt uproszczona, w zamian oferuje nam wersję odmienną, ale równie łopatologiczną. W jego ujęciu historia Ameryki w wieku XX to historia niemal wyłącznie imperialistycznej agresji dokonywanej z poduszczenia korporacji i przemysłu zbrojeniowego. Zamiast "Ameryka jest wspaniała" dostajemy "Ameryka jest straszna" i pal sześć z subtelnościami, na które przecież powinno się składać się dobra opowieść historyczna.   

Weźmy, choćby, jednego z niewielu - jego zdaniem - sprawiedliwych Amerykanów: Henry'ego Wallace'a, drugiego wiceprezydenta Roosevelta. Przedstawiony jest jako postać bez skazy, zapomniany bohater który poprowadziłby Stany w innym (jak sugeruje reżyser - lepszym) kierunku, unikając konfrontacji ze Związkiem Radzieckim i zimnej wojny. Z drugiej strony mamy Harry'ego Trumana, podżegacza wojennego, twórcę CIA i "kompleksu przemysłowo-wojennego".Owszem, krytyczne spojrzenie na dorobek tego prezydenta byłoby ze wszech miar słuszne, ale w serialu Stone'a Truman staje się niemalże własną karykaturą.

Harry Truman i Henry Wallace

Pauline Kael, wybitna krytyczka filmowa, określiła Stone'a mianem "tłuczka". "Jego jedyną techniką jest walenie widza po głowie tak długo, aż się podda. W jego pracy nie ma ani grama różnorodności albo zniuansowania". Choć może jest to opinia nazbyt krytyczna (i zarazem typowa dla Kael), to jednak nie da się zaprzeczyć, że finezja zaiste nie jest najmocniejszą stroną Stone'a. 

Z serialem Stone'a jest jak z książkami Naomi Klein - co z tego, że słusznie przypomina pewne fakty i podaje w wątpliwość utarte interpretacje, jeśli do tego przemilcza inne fakty, niepasujące  mu do teorii, a jego interpretacja jest równie uproszczona? Chcąc pokazać jak zmanipulowana, przekłamana jest "oficjalna" wersja historii, Stone wykorzystuje urywki starych filmów propagandowych. Sęk w tym, że w zamian daje nam jedynie inny film propagandowy - a to zdecydowanie za mało.

sobota, 17 listopada 2012

Barack Obama & McKayla Maroney are not impressed.


Powodów może być wiele: Petraeus, Izrael, ostatnie komentarze Romneya i pewnie coś jeszcze by się  znalazło. Trzeba jednak przyznać, że wyglądają uroczo.

środa, 14 listopada 2012

Tajne przez poufne

Ameryka żyje sprawą generała Davida Petraeusa, szefa CIA, który podał się do dymisji, kiedy na jaw wyszedł jego romans z dziennikarką, autorką jego biografii. To, co początkowo wydawało się zwykłą, banalną historią o małżeńskiej niewierności, szybko rozrosło się do niebywałych rozmiarów. Na jaw wychodzą kolejne zaskakujące szczegóły, a cała sprawa zaczyna przypominać "Tajne przez poufne" braci Coen.


Okazuje się, że zazdrosna kochanka generała, Paula Broadwell, zaczęła nękać emailami Jill Kelley, przyjaciółkę państwa Petraeusów, którą podejrzewała o podrywanie "jej mężczyzny". Zaniepokojona tonem tych maili Kelley poinformowała o nich swojego znajomego agenta FBI, który zajął się sprawą bardzo dokładnie - do tego stopnia, że zaczął wysyłać Kelley swoje zdjęcia bez koszulki i ostatecznie został odsunięty od sprawy. Wtedy poinformował o romansie szefa CIA kilku republikańskich polityków. Sama Kelley wymieniała w tym czasie "potencjalnie niestosowną korespondencję" z następcą Petraeusa w Afganistanie, generałem Johnem Allenem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze emocjonalnie niestabilna siostrą bliźniaczka Kelley, Natalie, której obaj generałowie, Petraeus i Allen, pomagali w sądowej walce o opiekę nad dziećmi. Dla tych, którzy się gubią, oto wykres, przygotowany przez niezawodnego Gawkera:


W tak purytańskim (wciąż) kraju jak Ameryka, oczekuje się moralnej niezkazitelności od osób publicznych  - a już szczególnie od idealizowanych bohaterów, do których z pewnością należał Petraeus. Zbyt wysokie standardy bywają jednak zgubne. Czy najważniejszym kryterium oceny kogokolwiek powinno być to, czy potrafi dochować wierności małżeńskiej? Wbrew pozorom, można chyba być niewiernym mężem i zarazem dobrym generałem/politykiem/szefem oganizacji. Zdrada małżeńska nie powinna chyba być wystarczającym powodem do dymisji, nawet jeśli stoi w sprzeczności z wojskowym kodeksem postępowania. 

Argument, że z powodu swojego romansu szef CIA może być szantażowany przez wrogi wywiad, pachnie trochę zbytnio Zimną Wojną. W dzisiejszych czasach mało co da się ukryć, jak pokazuje choćby omawiany przypadek, więc i możliwości szantażu są mocno ograniczone. Jakoś nie wyobrażam sobie sytuacji w której Petraeus - bojąc się ujawnienia swojego romansu - wydaje Chińczykom amerykańskich agentów. Bez przesady.

Problemem było raczej to, że Petraeus złamał zasady bezpieczeństwa, których jako szef CIA powinien przestrzegać najlepiej. Dlatego generał podał się do dymisji - i dlatego prezydent ją przyjął. Petraeus wymieniał pikantne maile z Broadwell przy użyciu prywatnego konta na Gmailu, a na jej komputerze FBI znalazło dokumenty wywiadu oznaczone klauzulą "tajne".  On twierdzi, że nie zdobyła ich od niego - ona to potwierdza, ale faktem jest, że kochanka szefa CIA wiedziała rzeczy, których wiedzieć nie powinna była. W końcu, używając jej własnego określenia, miała "bezprecedensowy dostęp" do Petraeusa. Choć, jak się nad tym zastanowić,  być może miała na myśli co innego.

PS: Choć o nominacji prezydenckiej Republikanów Petraeus może już zapomnieć, w nowej grze z serii "Call of Duty", "Black Ops II", w 2025 roku jest sekretarzem obrony w administracji niejakiej pani prezydent Bosworth. Zawsze coś.