środa, 30 maja 2012

Gul Dukat vs. Dr. Spock 2012

W przerwach między dość brutalnymi atakami na siebie (i tak dość łagodnymi w porównaniu z tym, co będzie się działo w ostatnich miesiącach kampanii), kandydaci udzielają wywiadów w których próbują wypaść lekko i przyjemnie, by zaskarbić sobie sympatię widzów. Szczególnie ważne jest to dla Mitta Romneya, który we wszystkich sondażach na temat "likeability" ("lubialności") wypada o niebo gorzej od urzędującego prezydenta: 31% do 60%.

Że Obama jest geekiem wiadomo nie od dziś. Lubi komiksy, szczególnie Spider-Mana  - wystąpił nawet w jednym z nich (Spidey Meets the President!), nie wspominając już o tym, że miał swoją (krótkotrwałą co prawda) własną serię komiksową, Barack the Barbarian. W dzieciństwie był fanem Star Trek i podkochiwał się w porucznik Uhurze, z którą ostatnio wymienił wulkańskie pozdrowienie - mało zaskakujące, zważywszy na to ile razy porównywano go do doktora Spocka: pozbawionego emocji naukowca o mieszanym rasowo pochodzeniu.


Nic zatem dziwnego, że Romney wszelkimi środkami próbuje przekonać wyborców, że nie jest sztywniakiem, ale sympatycznym gościem, który - jak Obama - jest na bieżąco z tym co się dzieje w popkulturze.


W wywiadzie dla Wolfa Blitzera, w CNN, Romney pochwalił się, że nie tylko poszedł z wnukami na "The Hunger Games", ale też czytał książki Suzanne Collins. Z kolei rok temu wyznał, że jest fanem "Zmierzchu", który podebrał wnuczce. Natychmiast jednak zastrzegł:
 "Osobiście nie lubię wampirów. Nie znam żadnych".
Co dziś może budzić uśmieszki na twarzach tych, którzy oskarżają go o bycie krwiożerczym wampirem z Wall Street.

Im dalej w przeszłość, tym dziwniej. Dziś mało kto o tym pamięta, ale w czasie kampanii 2008 roku Romney, poproszony o podanie swoich ulubionych książek, (nawiasem mówiąc, jakoś sobie nie przypominam, żeby kandydatów w Polsce - na cokolwiek,  a już na prezydenta czy premiera szczególnie - pytano o to co czytają), nie wymienił wcale "Zabić drozda", "Hucka Fina" czy czegoś równie oczywistego, co przyszły prezydent "powinien" uwielbiać (a co wymienił Obama), ale - o zgrozo! - "Battlefield Earth" L. Rona Hubbarda, założyciela scjentologii.

Romney od razu zastrzegł, że w żaden sposób nie podziela religijnych przekonań Hubbarda, choć kiedy się im bliżej przyjrzeć, okazuje się, że scjentologia i mormonizm mają kilka wspólnych cech, m.in. aspekt science-fiction: u scjentologów występuje kosmiczny despota Xenu - u mormonów planeta Kolob, mająca być siedzibą boga (dla fanów Battlestar Galactica - podobieństwo do Kobol całkowicie nieprzypadkowe).

Mniejsza już nawet o scjentologię. Sęk w tym, że w roli fana fantastyki (ba, żeby tylko w tej roli) Romney nie wypada zbyt przekonująco, wybierając powieść, która nawet przez miłośników gatunku uważana jest za dość kretyńską, a jej wierną ekranizację powszechnie określa się mianem jednego z najdurniejszych i najgorszych filmów science-fiction wszechczasów (siedem całkowicie zasłużonych Złotych Malin) - co, oczywiście, oznacza, że jeśli ktoś go nie widział, to koniecznie powinien.




Chcąc zyskać na popularności robi to w sposób podwójnie nieudolny - nie tylko kompromituje się przed grupą, którą próbuje do siebie przekonać (trochę jak ktoś, chcąc przypodobać się melomanom, powiedziałby, że bardzo lubi utwory Rubika), ale przy okazji też psuje sobie opinię wśród reszty wyborców. Oto Romney zaczytuje się w powieściach dla nastolatków, podczas gdy Obama na wakacje zabiera kilka książek o historii i współczesnych problemach świata. I nie chodzi wcale o to, czy Romney powiedział prawdę (nie sądzę) i czy Obama przeczyta to wszystko (też nie sądzę), ale o przekaz: Romney czyta "Zmierzch", a Obama "Post-American World" Fareeda Zakarii. A teraz proszę sobie wybrać kandydata.

Na polu science fiction Romney przegrywa z Obamą także z innego powodu. Oto fani Star Treka zauważyli, że Mitt Romney fizycznie bardzo przypomina Gul Dukata, ze startrekowego "Deep Space Nine". Porównanie niezbyt korzystne, zważywszy nie tylko na jaszczurczą aparycję, ale też niechlubną biografię Kardasjanina, który może i nie doprowadzał do bankructwa podupadających firm, ale za to był dowódcą brutalnych sił okupacyjnych agresywnej, ksenofobicznej cywilizacji, odpowiedzialnym za śmierć milionów istot.

Można zatem założyć, że w wyborach na prezydenta Gwiezdnej Federacji Gul Dukat miałby raczej niewielkie szanse z doktorem Spockiem, ale - oczywiście - wszystko jest możliwe.

piątek, 25 maja 2012

Pornopolityka - post scriptum

Dwa dni temu, 23 maja, były prezydent Bill Clinton, gościł na charytatywnej imprezie "Nights in Monaco", zorganizowanej w kasynie Monte Carlo przez jego własną fundację oraz Fundację Księcia Alberta II.

Nic w tym nadzwyczajnego, gdyby nie to, że wśród zaproszonych gości znalazły się gwiazdy porno - niejakie Brooklyn Lee (z prawej), Tasha Reign (z lewej) i Jennifer Taule (całkiem z lewej) - które zrobiły sobie z prezydentem zdjęcie i natychmiast wrzuciły na tweetera.

Co ciekawe, gwiazdki porno zostały zaproszone (obok paru postaci z Hollywood), gdyż pani Taule jest obecnie "dyrektorem w firmie zajmującej się testowaniem leków". Ciekawe.


Media natychmiast zaczęły zadawać pytanie: "Co na to Hillary?!" (która w tym czasie cyberrozprawiała się z jemeńskimi terrorystami). Odpowiadam: Hillary na to zapewne nic. Po pierwsze - nie do takich rzeczy się już przyzwyczaiła. Po drugie - zbyt wiele ma na głowie, żeby zajmować się błahostkami.

Tak czy siak, gratulacje dla obojga.

środa, 23 maja 2012

Gejowski ślub w Warszawie!

DC Comics ogłosiło, że w czerwcu któryś z bohaterów ich komiksów ogłosi światu, że nie jest hetero, a w mediach z niewiadomych przyczyn zawrzało niemal tak, jak wtedy gdy Barack Obama ogłosił, że popiera małżeństwa gejowskie. FoxNews się oczywiście oburzyło, a reszta mediów zaczęła się dziwować, że jak to, że ach tak, że nowe, że bardzo ciekawe. 

Tymczasem, o czym wie każdy, kto się w tym choć trochę interesuje, homoseksualni superbohaterowie płci obojga pojawiali się w komiksach już dawno. Ponieważ X-Meni od początku uważani byli (i słusznie) za głos w kwestii tolerancji dla odmienności, jako pierwszy, bo w 1992 roku, wyoutował się superbohater ze świata komiksów Marvela, Northstar (zresztą Kanadyjczyk), którego postać od samego początku stworzono jako geja. W świecie Marvela supergejów i superlesbijek jest trochę więcej, szczególnie w seriach o "nastoletnich bohaterach". Jak w życiu - wśród nastolatków nikogo (a już szczególnie ich samych) to już nie szokuje.


Choć w świecie DC wyoutowanych superbohaterów jest chyba mniej, to jednak lesbijką jest aktualna Batwoman, Kathy Kane, a homoseksualnych postaci nie brakowało w "doroślejszych" "podświatach" - na czele z Watchmenami (Hooded Justice & Captain Metropolis) czy stworzonym przez genialnego Warrena Ellisa (związek Batmanowatego Midnightera i Supermanowatego Apolla).


No właśnie, Batman. Co do niego wszyscy mają swoje podejrzenia już od dawna - nieoczywista relacja z Robinem/Robinami czyni z niego mocnego kandydata. Nic zatem dziwnego, że to właśnie jego - obok Wonder Woman i Aquamana - obstawia się najczęściej.

Tak byłoby z pewnością najciekawiej - ale czy najlepiej? Dokonanie przez niego teraz coming outu byłoby mocno spóźnione - o jakieś 73 lata względem świata przedstawionego i o co najmniej kilka względem świata czytelników. Batman jest już bohaterem z historią - a zważywszy na nieliniowość (czy raczej wieloliniowość) komiksów - z wieloma historiami. W tym także związkami z kobietami i pochodzącymi z tych związków dziećmi. Stwierdzenie teraz, że jednak jest gejem, byłoby trochę niewiarygodne - nie tylko dla Catwoman, ale i dla czytelników.



Pomijając już fakt, że byłoby to dość niefortunne - nawet jeśli pośmiertne - przyznanie racji jednemu z największych wrogów komiksów, profesorowi Fredricowi Werthamowi, który w 1954 roku wydał głośną książkę Seduction of the Innocent, w której głosił, że komiksy są groźne dla młodzieży - także dlatego, że jego zdaniem Batman i Robin symbolizowali parę gejowską. Książka zdobyła rozgłos, a Wertham zeznawał przed senacką podkomisją do spraw dzieci i młodzieży, która ustanowiłą Comics Code Authority (CCA) czyli komiksową autocenzurę, która m.in. zakazywała pokazywania zombie i wampirów, a także nakazywała by dobro zawsze triumfowało nad złem. Od lat 70. CCA modyfikowano wielokrotnie, a w XXI wieku zrezygnowano z niego w ogóle, ale na co najmniej dwadzieścia lat hamował rozwój komiksów. 

Kto by to jednak nie był, w czerwcu świat komiksów czeka znacznie ciekawsze wydarzenie - przynajmniej dla Polaków. Otóż w 51 numerze Astonishing X-Men, wspomniany Northstar weźmie ślub ze swoim "zwykłym" (czyli nie będącym superbohaterem) chłopakiem, Kylem. Co jednak zaskakujące, z niewiadomych przyczyn ślub odbędzie się (of all places!) w... Warszawie! Nie żadnej Warsaw, Illinois, ale zwykłej, polskiej Warszawie. Tak przynajmniej zapowiedziało DC, choć póki co na ilustracjach widać raczej Central Park.


Niestety, takie rzeczy w Warszawie ciągle tylko w komiksach.

niedziela, 20 maja 2012

"Election should feel good!"

Popkultura i polityka zazębiają się czasem przedziwny sposób. 

To, że przemysł erotyczny błyskawicznie reaguje na wydarzenia ze świata popkultury wiadomo nie od dziś. Pornograficzne wersje "Harry'ego Pottera", "Piratów z Karaibów" czy choćby - jak ostatnio - "The Avengers", pojawiają się tuż po premierze oryginału. 

Od pewnego czasu pojawiają się też filmy dla dorosłych odnoszące się do bierzących wydarzeń politycznych. Choć pornoparodie nieco chętniej biorą za cel konserwatywnych (i sprzeciwiających się pornografii w ogóle) polityków republikańskich, to jednak pornografia zasadniczo nie dyskryminuje - mamy zatem filmy o Hillary Clinton (Hillary for President) i o Baracku Obamie (Barack's Presidential Briefs), choć z pewnością najlepiej znane jest Who's Nailin' Paylin, wyprodukowany przez Larry'ego Flynta film o seksualnych przygodach niejakiej Serry Paylin, która w odpowiednich momentach krzyczy "You betcha!" albo "Drill, baby, drill!".



Rzecz jasna, z nielicznymi wyjątkami politycy (płci obojga) nie są na tyle atrakcyjni, żeby to właśnie ich "obecność" na ekranie wywoływała u widzów podniecenie, zasadniczo związane z takimi produkcjami. Doskonale wiadomo, że chodzi przede wszystkim o parodię, o wyśmianie/upokorzenie nielubianych postaci. Choć zwykło się przy tym uważać, że pornoparodia  z definicji musi być czymś prymitywnym, humor w takich filmach jest czasem chyba lepszy od tego, który znamy z polskiej "satyry politycznej".



Słynnym pierwowzorem pornoparodii był może nie pornograficzny, ale z pewnością nieobyczajny film z 1971 roku pt. Tricia's Wedding, opowiadający o weselu córki Richarda Nixona w czasie którego LSD w ponczu doprowadza do rozluźnienia obyczajów zaproszonych gości: m.in. królowej Elżbiety, Goldy Meir, Micka Jaggera, Jackie Kennedy oraz samego prezydenta. Jeśli dodać, że w rolach głównych wystąpiła słynna grupa drag queens z San Francisco, The Cockettes, nic dziwnego, że szef sztabu Nixona, Haldeman, zorganizował nawet potajemny pokaz w Białym Domu, żeby zdecydować czy podejmować jakieś działania przeciwko twórcom.




roku 2008 roku pewna firma z seksualnymi akcesorami stworzyła linię zabawek dla dorosłych odnoszących się do ówczesnej kampanii wyborczej. Można było zatem wybierać między dmuchaną lalą Sary Palin, dildem w kształcie Obamy (o nazwie "Head of State") czy - niekoniecznie (na szczęście!) - sekszabawką, dziadkiem do orzechów w kształcie Hillary.



Teraz, przy okazji dogorywających republikańskich prawyborów, artysta Matthew Epler, nie kryjący swoich prodemokratycznych sympatii, stworzył "Grand Old Party" - linię dildo w kształcie chronologicznych notowań poszczególnych kandydatów wśród zarejestrowanych  Republikanów. Cały pomysł, w najeżony aluzjami sposób, objaśnia tutaj




Pomysł może nieco (Pardon my French) "z dupy", ale cóż, nadeszło nieuniknione - filmy pornograficzne o politykach okazały się być niewystarczającym political statement.

środa, 16 maja 2012

"Każda postać reprezentuje symbol. Wszystko na tym obrazie jest symboliczne".

Dopiero co sprzedano obraz Rothki za 87 milionów dolarów, a już sztuce amerykańskiej pojawia się nowy mistrz - Jon McNaughton. Niech państwa nie zwiedzie fakt, że jego sielskie scenki bożonarodzeniowe można kupić już za 450 dolarów (oczywiście nieoprawione - w ramach jest już dużo drożej). McNaughton określa się jako "artysta polityczny" i jest nim par excellence. Obok weneckich czy alpejskich pejzaży, mamy zatem także wielkoformatowe dzieła o treści  "religijnej" i "patriotycznej", co w zasadzie często na jedno wychodzi.
"W moich obrazach wszystko (...) jest symboliczne (...). Aby dotrzeć do odbiorcy lubię używać metafory i wielopoziomowych znaczeń".
McNaughton musi jednak niedowierzać w zdolność odbiorców do odczytywania tych metafor i  każdy obraz opatruje szczegółową egzegezą. Można sobie najechać myszką na poszczególne postaci, a autor wytłumaczy nam kto jest kto (zaiste, nie zawsze da się rozpoznać na pierwszy rzut oka) i objaśni nie tylko tytuł, ale też wszystkie zawarte znaczenia.


Oto mamy "One Nation Under Socialism" - prezydent Barack Obama trzyma w ręku płonącą konstytucję. Jeśli ktoś czuje niedosyt albo nie zrozumiał tej subtelnej metafory, autor objaśnia, że "(amerykański) rząd federalny od ponad stu lat zmierza w stronę socjalizmu", który nigdy i nigdzie "nie poprawił ludzkiego losu". Jeśli i to za mało, nasz sypiący wielopoziomowymi aluzjami artysta zadaje pytanie: 
"W listopadzie dokonasz wyboru. Czy wybierzesz Jeden Naród pod wodzą Socjalizmu?"


Obama jest także centralną postacią "Wake Up America" oraz "The Forgotten Man". Na pierwszym spowity okowami długu publicznego naród amerykański patrzy na uśmiechniętego Obamę, za plecami którego stoją m.in. Ahmedineżad, Hu Jintao i Kim Dzong Il, obsypujący go pieniędzmi. 

McNaughton wyjawia nam, że ponieważ ceni sobie symbolizm i metaforę, na obrazie "celowo ukrył sześć "kluczy, które OBUDZĄ AMERYKĘ". Klucz numer pięć (między Putinem a Ahmedineżadem, gdyby ktoś nie mógł znaleźć) zawiera tajemnicze wezwanie: "Zagłosuj przeciw Obamie w roku 2012".

W "Forgotten Man" Obama (znowu ponury) depcze konstytucję i odwraca wzrok od "zwykłego człowieka", który nie jest chyba zbyt zapomniany, skoro patrzą na niego prawie wszyscy byli prezydenci, szczególnie Lincoln, Reagan, Jefferson i Jerzy Waszyngton. 

W swoim uwielbieniu dla postaci  historycznych, McNaughton nie ustępuje autorowi obrazu  "Polonia Semper Fidelis" z Bazyliki w Licheniu, na którym hołd Matce Boskiej Licheńskiej i Dzieciątku Jezus składają Jan Paweł II, Kopernik, Jagiełło, Popiełuszko, Moniuszko, Kościuszko i mnóstwo innych.



"One Nation Under God" konstytucję  Amerykanom ofiarowuje osobiście Jezus w koszulce z drzewem Gondoru (symbolizującym - jak się dowiadujemy - Drzewo Życia z doktryny mormonów). Wokół niego, pod niebem oświetlonym pięćdziesięcioma gwiazdami (symbol! symbol!), gromadzą się ci wszyscy Amerykanie, którzy "pozytywnie wpłynęli na nasz kraj i naszą konstytucję". Mamy zatem Lincolna (który, co prawda, rozszerzył kompetencje rządu centralnego w czasie wojny secesyjnej), Reagana (który prawie trzykrotnie zwiększył dług budżetowy) i Teddy'ego Roosevelta (który rozbijał monopole wielkich przedsiębiorstw), a obok nich Abigail Adams, Dolly Madison, weteranów rozmaitych wojen oraz Davy'ego Crocketta w nieodłącznej czapce z szopa pracza.

Poniżej, z lewej strony, mamy przedstawicieli "zwykłych" Amerykanów - rolnika, lekarza, żołnierza, kaznodzieję - klasyka. Za to z prawej robi się ciekawiej. Artysta umieścił tam największe zagrożenia dla Ameryki: sędziego Sądu Najwyższego, który szkodzi krajowi, polityka, prawnika, reporterkę "liberalnych mediów", profesora uniwersytetu z O pochodzeniu gatunków Darwina w ręku, oraz liberalnego szydercę, niejakiego "Mr. Hollywood". Wszyscy oni stoją obok Szatana, który przypomina rycerza Sithów. Konia z rzędem temu, kto dostrzeże na tym obrazie choćby jedno alternatywne znaczenie, a co dopiero kilka.

Niektórzy porównują McNaughtona z Normanem Rockwellem (choć z drugiej strony amerykańskiej sceny politycznej), ale bliżej mu raczej do artystów socrealistycznych, tak subtelnością przekazu, jak i artystyczną jakością - wystarczy sobie porównać:




Możliwe jest, oczywiście, i takie wytłumaczenie, że McNaughton rzeczywiście zawiera w swoich obrazach wielopoziomowe metafory i tak naprawdę wykpiwa prawicowy radykalizm, tworząc trochę w duchu Witalija Komara i Aleksandra Melamida, łączących radziecki socrealizm z amerykańskim pop-artem.

Wątpię - ale jeśli tak, to Sean Hannitykomentator Fox News, sporo przepłacił, wydając 300 tysięcy dolarów na Obamę palącego konstytucję.

piątek, 11 maja 2012

Nareszcie!


Obama powiedział to, czego wszyscy się od niego spodziewali. Zwolennicy od dawna czekali, aż wprost poprze małzeństwa par homoseksualnych, do czego wzywali go już wielokrotnie. Z kolei przeciwnicy czekali tylko, aż spełnią się ich najgorsze przypuszczenia, to znaczy, że Obama pokaże swoją prawdziwą twarz radykalnego lewaka i niszczyciela tradycyjnych wartości. Stało się i wszyscy powinni być zadowoleni. Lewica, bo po raz pierwszy w historii urzędujący prezydent Stanów Zjednoczonych opowiedział się za pełnym równouprawnieniem homoseksualistów - nawet jeśli ma to na razie głównie znaczenie symboliczne. Prawica, bo będzie miała dodatkowy argument w nadchodzących wyborach, łatwiej będzie wzbudzać "Baracknophobię" wśród części obywateli.

W nadchodzących wyborach oba obozy polityczne okopują się na swoich pozycjach: lewica idzie w lewo, prawica w prawo. Trudno jednoznacznie stwierdzić czy to dobrze, czy to źle. Dobrze, bo poglądy polityczne znowu stają się wyraziste, ludzie na nowo widzą, że dokonywanie wyborów politycznych ma znaczenie. Źle, bo wyrazistość poglądów łatwo przeradza się w radykalizm, rośnie i tak już wysoka polaryzacja społeczna, polityka staje się nie konkurencją, a wojną.

Jakby nie było, dokonała się kolosalna zmiana w porównaniu z antyideologicznymi latami 90., których ukoronowaniem była kampania wyborcza roku 2000, kiedy dość zgodnie (i - jak widać dziś z perspektywy czasu - całkowicie fałszywie) uważano, że obaj kandydaci właściwie niczym się od siebie nie różnią. Dziś, w roku 2012, różnice widać gołym okiem i nikt przy zdrowych zmysłach nie może stwierdzić, że to kto wygra nie ma żadnego znaczenia, choć - tak naprawdę - na miejscu Romneya powinien stać Santorum, który zdaje się być znacznie bardziej reprezentatywnym przedstawicielem dzisiejszej GOP.


Widać też ofiary - umiarkowanych polityków z dawnych lat, jak najnowszy poszkodowany: republikański senator od 36 lat, Dick Lugar, którego za skłonność do dogadywania się z Demokratami właśnie pokonał w prawyborach kandydat Tea Party. Choć to Republikanie skłonniejsi są do "wycinania" ze swoich szeregów centrystów (o czym pisałem jakiś czas temu), to u Demokratów dzieje się to również - choć na mniejszą skalę i znacznie mniej spektakularnie.

Przed wyborami Obama również postawił na ideologiczną wyrazistość - stąd, na przykład,  Zasada Buffetta i zwrócenie uwagi na problem nierówności. Otwarte wsparcie małżeństw osób tej samej płci jest częścią tej strategii, dlatego też Obama zrobił to wcale nie dlatego, że kilka dni wcześniej zrobił to wiceprezydent Biden i prezydent Obama został niejako wywołany do odpowiedzi. To najwyżej przyśpieszyło wypowiedź prezydenta o kilka tygodni, ale prędzej czy później padła by ona w trakcie kampanii tak czy siak

Jeśli coś rzeczywiście zaważyło na powiedzeniu tego właśnie teraz, to być może sprawa młodzieńczego incydentu Mitta Romneya, o której napisał "Washington Post". Nastoletni Mitt, uczęszczając - jak przystało na syna gubernatora - do prywatnej i ekskluzywnej szkoły, był prowodyrem ataku na młodszego kolegę, geja, który wyróżniał się utlenionymi włosami i sporą grzywką. Mitt stwierdził, że "to jest złe i tak być nie może", po czym razem z kolegami obezwładnił chłopaka i uciął mu grzywkę nożyczkami. Romney twierdził najpierw, że niczego takiego nie pamięta, a w końcu zdobył się na ogólne stwierdzenie, że jest mu przykro, jeśli jego "żarty" kogoś uraziły.


Choć w kwestii praw gejów Romney nie jest Santorumem (który zupełnie jak niektórzy nasi politycy, stawia na równi homoseksualizm z pedofilią i zoofilią), to jednak kontrast między nim a Obamą i tak jest w tej kwestii ogromny. Kiedyś, jeszcze jako "umiarkowany Republikanin", popierał, na przykład, adopcję dzieci przez pary homoseksualne - dziś, wspiera konstytucyjny zakaz małżeństw jednopłciowych. Jego problem (jeden z wielu) polega na tym, że w tej kwestii znajdują się w mniejszości - małżeństwa osób tej samej płci wspiera ponad 50 procent Amerykanów, a wśród młodszych obywateli poparcie jest jeszcze większe. A to między innymi ich głos będzie w listopadzie decydujący.