Jak
słusznie ktoś zauważył, nikt nigdy nie „aspiruje do zostania
wiceprezydentem”. Wyjątkowo jasno widać to teraz, patrząc na to,
co się dzieje w Partii Republikańskiej. Zabawa w „veepstakes”
trwa, a kolejni wywołani do tablicy kandydaci z nieszczerym
uśmiechem wypowiadają tę samą formułkę o tym, że są
zaszczyceni wymienianiem ich nazwiska w tym kontekście, ale są
bardzo zadowoleni z tego, co robią teraz i tylko w ten sposób chcą
służyć Ameryce. I że nie oni, ale może ktoś inny. Marco Rubio
mówi, że może Jeb Bush, a Bush, że lepszy byłby Rubio. Nikki
Haley nie chce porzucać pracy gubernatora Karoliny Południowej i
proponuje Chrisa Christie z New Jersey, a ten mówi, że jest
zaszczycony, ale dziękuje i może Bobby Jindal z Luizjany. A wszyscy
wskazują na nikomu nieznanego senatora z Ohio, Roba Portmana,
którego główną zaletą zdaje się być to, że jest jeszcze
nudniejszy od Romneya (sic). No i sam nie ma żadnych ambicji
prezydenckich, w przeciwieństwie do wszystkich wyżej wymienionych.
Ale i Portman nie wydaje się być zachwycony tym ciągłym
wytykaniem go palcami.
W
rzekomo najdoskonalszym ustroju politycznym świata stanowisko
wiceprezydenta jest zaiste tworem kuriozalnym. Veep może tylko czekać aż prezydent umrze/zachoruje/zrezygnuje. Jego rola ogranicza się do przecinania wstąg, wręczania odznaczeń i
podróżowania na śluby, inauguracje i pogrzeby. Jak to
autoironicznie ujął Tata Bush w czasach kiedy był zastępcą
Reagana:
„I'm George Bush – you die, I fly”.W nagrodę, po wymęczeniu się w ten sposób przez cztery – albo i osiem – lat, zazwyczaj zyskuje się szansę ubiegania się o prezydenturę samemu, nominację własnej partii ma się właściwie w kieszeni – choć, jak pokazuje historia, już nie wygraną.
Sęk
w tym, że rzekome doświadczenie zdobywane na tym stanowisku nie
jest wcale wielkie, Kandydat na wiceprezydenta zazwyczaj dobierany
jest z klucza wyborczego, ma równoważyć słabości swojego szefa –
nie muszą się nawet specjalnie lubić, a co dopiero ściśle
współpracować. Trochę inaczej to wyglądało za czasów Clintona
i Busha juniora, którzy rzeczywiście współpracowali ze swoimi
„veeps” (a w przypadku Cheneya może nawet odwrotnie), ale już
za Obamy sytuacja wróciła do „normy”. Joe Biden jeździ sobie
to tu tam, coś powie mądrzej lub głupiej, ale nie należy do
najbliższych ludzi prezydenta, a do nominacji Demokratów w 2016 ma
mocnych kontrkandydatów (i kontrkandydatki – zwłaszcza jedną).
HBO
nakręciło właśnie Veep, sitcom o smutnej pracy
wiceprezydenta. To jednak nie absurdalny (i głupi) humor That'sMy Bush!, ale brytyjskie
spojrzenie na politykę (autorem jest Armando Ianucci), która
ogłupia i przyprawia o depresję nie tylko elektorat, ale przede
wszystkim samych polityków. Politykę pustych gestów,
wyczerpującego nicnierobienia i narastającego poczucia, że wbrew
pozorom nic się nie znaczy. Jest zatem śmiesznie, ale i dość
ponuro – można by powiedzieć: komedia to bardzo wesoła, a
ogromnie przez to smutna.
Grana
przez Julię Louis-Dreyfus pani wiceprezydent, Selina Meyer,
przegrała walkę w prawyborach i została „zaszczycona”
stanowiskiem zastępcy prezydenta, którego nigdy nie widzimy. Meyer
codziennie pyta sekretarkę o to czy dzwonił prezydent, ale
doskonale zna odpowiedź. Prezydent zajmuje się rządzeniem z
Owalnego Gabinetu – ona, zostawiona samej sobie, zajmuje się
głupotami, próbując wykroić sobie jakąś niszę (biodegradowalne
sztućce), przekonać innych – i samą siebie – że jest do
czegoś potrzebna i coś naprawdę znaczy.
Meyer
jest niezbyt mądrą, atrakcyjną brunetką, więc nic dziwnego, że
skojarzenia od razu uciekają w stronę Sary Palin, ale to byłoby
zbytnie uproszczenie. Selina Meyer
jest amalgamatem kilku ostatnich wiceprezydentów – zainteresowanie
ekologią ma z Ala Gore'a, skłonność do popełniania gaf z Dana
Quayle'a (to on jest, tak naprawdę, autorem połowy tzw. buszyzmów)
i Joe Bidena. Tylko z Cheneya jakby nic. Nie znamy jej partii, ale można podejrzewać, że jest
raczej Demokratką. Nie żeby miało to jakieś znaczenie – satyra
Veep nie jest
wymierzona w konkretne poglądy czy partię, ale jest uniwersalna.
Wyśmiewa puste gesty, uzależnienie od doradców i PR-u, ale także
idiotyczną rolę, jakie wiceprezydent pełni w amerykańskim ustroju.
Bardzo a propos skatologicznego dowcipu Veep, którym kończą się oba
wyemitowane dotychczas odcinki (mam nadzieję, że to nie stanie się regułą), warto przypomnieć, że Pierwszy (z trzech) wice Roosevelta, znany z dosadnego języka Teksańczyk Nance Garner, mówił, że wiceprezydentura „nie jest warta wiadra ciepłych szczyn”. Trick polega na tym, że w każdej chwili można nagle stać się najpotężniejszym człowiekiem na świecie - albo do końca kadencji przecinać wstęgi.