poniedziałek, 30 kwietnia 2012

"Veep" czyli komedia bardzo wesoła, a ogromnie przez to smutna



Jak słusznie ktoś zauważył, nikt nigdy nie „aspiruje do zostania wiceprezydentem”. Wyjątkowo jasno widać to teraz, patrząc na to, co się dzieje w Partii Republikańskiej. Zabawa w „veepstakes” trwa, a kolejni wywołani do tablicy kandydaci z nieszczerym uśmiechem wypowiadają tę samą formułkę o tym, że są zaszczyceni wymienianiem ich nazwiska w tym kontekście, ale są bardzo zadowoleni z tego, co robią teraz i tylko w ten sposób chcą służyć Ameryce. I że nie oni, ale może ktoś inny. Marco Rubio mówi, że może Jeb Bush, a Bush, że lepszy byłby Rubio. Nikki Haley nie chce porzucać pracy gubernatora Karoliny Południowej i proponuje Chrisa Christie z New Jersey, a ten mówi, że jest zaszczycony, ale dziękuje i może Bobby Jindal z Luizjany. A wszyscy wskazują na nikomu nieznanego senatora z Ohio, Roba Portmana, którego główną zaletą zdaje się być to, że jest jeszcze nudniejszy od Romneya (sic). No i sam nie ma żadnych ambicji prezydenckich, w przeciwieństwie do wszystkich wyżej wymienionych. Ale i Portman nie wydaje się być zachwycony tym ciągłym wytykaniem go palcami.

W rzekomo najdoskonalszym ustroju politycznym świata stanowisko wiceprezydenta jest zaiste tworem kuriozalnym. Veep może tylko czekać aż prezydent umrze/zachoruje/zrezygnuje. Jego rola ogranicza się do przecinania wstąg, wręczania odznaczeń i podróżowania na śluby, inauguracje i pogrzeby. Jak to autoironicznie ujął Tata Bush w czasach kiedy był zastępcą Reagana:
„I'm George Bush – you die, I fly”.
W nagrodę, po wymęczeniu się w ten sposób przez cztery – albo i osiem – lat, zazwyczaj zyskuje się szansę ubiegania się o prezydenturę samemu, nominację własnej partii ma się właściwie w kieszeni – choć, jak pokazuje historia, już nie wygraną.

Sęk w tym, że rzekome doświadczenie zdobywane na tym stanowisku nie jest wcale wielkie, Kandydat na wiceprezydenta zazwyczaj dobierany jest z klucza wyborczego, ma równoważyć słabości swojego szefa – nie muszą się nawet specjalnie lubić, a co dopiero ściśle współpracować. Trochę inaczej to wyglądało za czasów Clintona i Busha juniora, którzy rzeczywiście współpracowali ze swoimi „veeps” (a w przypadku Cheneya może nawet odwrotnie), ale już za Obamy sytuacja wróciła do „normy”. Joe Biden jeździ sobie to tu tam, coś powie mądrzej lub głupiej, ale nie należy do najbliższych ludzi prezydenta, a do nominacji Demokratów w 2016 ma mocnych kontrkandydatów (i kontrkandydatki – zwłaszcza jedną).

HBO nakręciło właśnie Veep, sitcom o smutnej pracy wiceprezydenta. To jednak nie absurdalny (i głupi) humor That'sMy Bush!, ale brytyjskie spojrzenie na politykę (autorem jest Armando Ianucci), która ogłupia i przyprawia o depresję nie tylko elektorat, ale przede wszystkim samych polityków. Politykę pustych gestów, wyczerpującego nicnierobienia i narastającego poczucia, że wbrew pozorom nic się nie znaczy. Jest zatem śmiesznie, ale i dość ponuro – można by powiedzieć: komedia to bardzo wesoła, a ogromnie przez to smutna.

Grana przez Julię Louis-Dreyfus pani wiceprezydent, Selina Meyer, przegrała walkę w prawyborach i została „zaszczycona” stanowiskiem zastępcy prezydenta, którego nigdy nie widzimy. Meyer codziennie pyta sekretarkę o to czy dzwonił prezydent, ale doskonale zna odpowiedź. Prezydent zajmuje się rządzeniem z Owalnego Gabinetu – ona, zostawiona samej sobie, zajmuje się głupotami, próbując wykroić sobie jakąś niszę (biodegradowalne sztućce), przekonać innych – i samą siebie – że jest do czegoś potrzebna i coś naprawdę znaczy.


Meyer jest niezbyt mądrą, atrakcyjną brunetką, więc nic dziwnego, że skojarzenia od razu uciekają w stronę Sary Palin, ale to byłoby zbytnie uproszczenie. Selina Meyer jest amalgamatem kilku ostatnich wiceprezydentów – zainteresowanie ekologią ma z Ala Gore'a, skłonność do popełniania gaf z Dana Quayle'a (to on jest, tak naprawdę, autorem połowy tzw. buszyzmów) i Joe Bidena. Tylko z Cheneya jakby nic. Nie znamy jej partii, ale można podejrzewać, że jest raczej Demokratką. Nie żeby miało to jakieś znaczenie – satyra Veep nie jest wymierzona w konkretne poglądy czy partię, ale jest uniwersalna. Wyśmiewa puste gesty, uzależnienie od doradców i PR-u, ale także idiotyczną rolę, jakie wiceprezydent pełni w amerykańskim ustroju. 

Bardzo a propos skatologicznego dowcipu Veep, którym kończą się oba wyemitowane dotychczas odcinki (mam nadzieję, że to nie stanie się regułą), warto przypomnieć, że Pierwszy (z trzech) wice Roosevelta, znany z dosadnego języka Teksańczyk Nance Garner, mówił, że wiceprezydentura „nie jest warta wiadra ciepłych szczyn”. Trick polega na tym, że w każdej chwili można nagle stać się najpotężniejszym człowiekiem na świecie - albo do końca kadencji przecinać wstęgi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz