Kilka razy
wspomniałem już o tym, że umiarkowani Republikanie zaczynają być
ginącym gatunkiem, ale tempo
w jakim się to dzieje, zaskakuje chyba wszystkich, którzy jeszcze
jakiś czas temu czytali wszędzie jak to Obama i Demokraci są
skazani na katastrofalną klęskę w tegorocznych wyborach.
Tymczasem
tu i ówdzie widać było pewne znaki. Schemat jest podobny. W
republikańskich prawyborach, w konserwatywnych stanach, przeciwko
umiarkowanemu, walczącemu o reelekcję incumbent staje
bardziej „konserwatywny” kandydat „z ludu”, atakujący go z
prawej strony za nawet najmniejsze odstępstwo od „konserwatywnej”
doktryny. Ponieważ Demokrata zazwyczaj się w tych stanach nie
liczy, walka o zwycięstwo odbywa się, de facto, w czasie prawyborów
– kto je wygra, ma 99,9% na wygraną w listopadzie.
Zaczęło
się już w 2010 r. i to obiecująco. W Utah Tea Party wykopała w
prawyborach urzędującego senatora-weterana, Boba Bennetta (trzy
kadencje w Senacie), zamieniając go na innego, wspieranego m.in.
przez Ricka Santoruma, kandydata, który wygrał w cuglach – jak to
zwykle Republikanin w Utah.
W innych
stanach nie poszło jednak aż tak dobrze. Na Alasce, senator Lisa
Murkowski (nie, nie będę pisał o jej polskich korzeniach), o włos
przegrała w prawyborach z niejakim Joe Millerem, wspieranym przez Sarę Palin. Choć w grę wchodziły tu również osobiste animozje
między paniami, przede wszystkim Miller był kandydatem Tea
Party – poparła go np. także Michelle Bachmann. Mimo to,
tradycyjnie konserwatywna przecież – ale umiarkowanie – Alaska
wybrała Murkowski, dopisując jej nazwisko (a także rozmaite jego
wersje) do listy.
W Delaware
porażka była jeszcze bardziej spektakularna. O zwolnione przez
wiceprezydenta Joe Bidena miejsce miał odbyć się pojedynek między
obiema partiami – wyrównany, choć ze wskazaniem na GOP.
Tymczasem, prowadzący w sondażach były republikański gubernator
został pokonany przez Christine O'Donnell, „byłą czarownicę”,
która doznała religijnego nawrócenia i walczy z masturbacją. W
listopadowych wyborach z kretesem przegrała z bezbarwnym Demokratą.
Wielu
komentatorom zdawało się, że te porażki przypieczętowały los
republikańskich radykałów, którzy mogą zaszkodzić
centroprawicowym kandydatom, ale sami nie są w stanie (zazwyczaj)
wygrać. Tymczasem w 2012 roku Mitt Romney musi użerać się z
Rickiem Santorumem, który sam nie tylko nie zdobędzie nominacji,
ale też gdyby ją jakimś cudem zdobył (a w cuda wierzy), to
przegrałby z Obamą sromotnie.
To jednak
nie ma znaczenia. Atakowany z prawej, Romney broni się z prawej, raz
po raz zaprzeczając wszystkiemu temu, co czyniło go
atrakcyjnym kandydatem dla centrowych, tzw. niezależnych wyborców.
W ostatnim, „Mad Menowym” numerze „Newsweeka” polecam
interesujący artykuł Davida Fruma „George and Mitt Romney & the Death of Moderate GOP”). Autor (Republikanin) porównuje kampanie wyborcze Mitta Romneya i
jego ojca, George'a. Pokazuje, jak w 1968 roku Romney-ojciec
sprzeciwiał się partyjnym radykałom, a 44 lata później jego syn
próbuje się im przypodobać.
"W 1966 roku George Romney próbował ich pokonać. W 2012 roku Mitt Romney chce do nich przystać.W 1966 roku zdawało się, że umiarkowani będą rządzić GOP już zawsze, a George Romney był ich wielką nadzieją. W 2012 roku umiarkowani są na wymarciu, a Mitt Romney poświęca większość czasu na dystansowanie się od tego wszystkiego co zdziałał, a co może go z nimi łączyć".
Nie
są to, co warto w tym miejscu podkreślić, ci sami radykałowie.
Senator Barry Goldwater, „Mr. Conservative” który zdobył
nominację GOP w 1964 roku i przegrał z Johnsonem największą –
22% - ilością głosów w historii, z czasem znalazł się na jej
liberalnym skrzydle – nie ruszając się zbytnio z zajmowanych
pozycji, jeśli nie licząc jego poparcia dla służby
homoseksualistów w armii.
Przesunięcie
się Republikanów na prawo jest tak kolosalne (nie mówię tu już o
ostatnich czterdziestu latach, ale ostatnich czterech), że dla
republikańskich wyborców przewiną staje się jakakolwiek
współpraca z Demokratami w ogóle, a z prezydentem Obamą w
szczególności.
Oto Dick
Lugar, najstarszy wiekiem i stażem Republikanin w senacie (od 1977
roku), specjalista od spraw zagranicznych, wymieniany jako kandydat
na sekretarza stanu, musi tłumaczyć się swoim wyborcom z
popełnienia tak z ich punktu widzenia czynów, jak głosowanie za
zatwierdzeniem obu nominatek Obamy do Sądu Najwyższego czy dobre
kontakty z prezydentem, z którym współpracował w senackiej
komisji spraw zagranicznych. Wyniki sondażowe nie są zaskakujące –
kandydat GOP/Tea Party, remisuje w sondażach z kandydatem
Demokratów, którzy sześć lat temu nawet nie wystawili
nikogo przeciwko Lugarowi – taką cieszył się popularnością w
swoim stanie.
W
konserwatywnym Kansas („What's the matter with Kansas?”) w
prawyborach do stanowej legislatury republikanie radykalni walczą z
republikanami umiarkowanymi, którzy mają czelność blokować
niektóre pomysły ultrakonserwatywnego gubernatora Sama Brownbacka,
np. całkowitą likwidację dotacji na kulturę.
Nic
dziwnego, że Olympia Snowe, najstarsza wiekiem i stażem
Republikanka w senacie, wielokrotnie uznawana za najlepszą senator w
izbie, ogłosiła ostatnio, że odchodzi z polityki:
„Frustrujące jest to, że w naszych kampaniach wyborczych i instytucjach politycznych dominująca stała się atmosfera polaryzacji i podejście „albo będzie po mojemu, albo nie będzie wcale”.
Najlepiej
podsumował to sam Obama, mówiąc, że gdyby dziś Ronald Reagan
ubiegał się dziś o nominację Republikanów, „nie wyszedłby
zwycięsko z prawyborów”. I nie jest to wcale dla niego powód do
radości. Politykę w Stanach uprawia się na szczeblu federalnym w
centrum – jeśli wygra wybory w listopadzie (a wydaje się to coraz
pewniejsze), może się okazać, że współpraca z Kongresem
może być jeszcze trudniejsza niż dotychczas. Radykałowie nie
wygrają, ale przeszkadzać mogą – jak Santorum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz