wtorek, 10 kwietnia 2012

"Dziś Reagan nie zdobyłby nominacji Republikanów"


Kilka razy wspomniałem już o tym, że umiarkowani Republikanie zaczynają być ginącym gatunkiem, ale tempo w jakim się to dzieje, zaskakuje chyba wszystkich, którzy jeszcze jakiś czas temu czytali wszędzie jak to Obama i Demokraci są skazani na katastrofalną klęskę w tegorocznych wyborach.

Tymczasem tu i ówdzie widać było pewne znaki. Schemat jest podobny. W republikańskich prawyborach, w konserwatywnych stanach, przeciwko umiarkowanemu, walczącemu o reelekcję incumbent staje bardziej „konserwatywny” kandydat „z ludu”, atakujący go z prawej strony za nawet najmniejsze odstępstwo od „konserwatywnej” doktryny. Ponieważ Demokrata zazwyczaj się w tych stanach nie liczy, walka o zwycięstwo odbywa się, de facto, w czasie prawyborów – kto je wygra, ma 99,9% na wygraną w listopadzie.

Zaczęło się już w 2010 r. i to obiecująco. W Utah Tea Party wykopała w prawyborach urzędującego senatora-weterana, Boba Bennetta (trzy kadencje w Senacie), zamieniając go na innego, wspieranego m.in. przez Ricka Santoruma, kandydata, który wygrał w cuglach – jak to zwykle Republikanin w Utah.

W innych stanach nie poszło jednak aż tak dobrze. Na Alasce, senator Lisa Murkowski (nie, nie będę pisał o jej polskich korzeniach), o włos przegrała w prawyborach z niejakim Joe Millerem, wspieranym przez Sarę Palin. Choć w grę wchodziły tu również osobiste animozje między paniami, przede wszystkim Miller był kandydatem Tea Party – poparła go np. także Michelle Bachmann. Mimo to, tradycyjnie konserwatywna przecież – ale umiarkowanie – Alaska wybrała Murkowski, dopisując jej nazwisko (a także rozmaite jego wersje) do listy.

W Delaware porażka była jeszcze bardziej spektakularna. O zwolnione przez wiceprezydenta Joe Bidena miejsce miał odbyć się pojedynek między obiema partiami – wyrównany, choć ze wskazaniem na GOP. Tymczasem, prowadzący w sondażach były republikański gubernator został pokonany przez Christine O'Donnell, „byłą czarownicę”, która doznała religijnego nawrócenia i walczy z masturbacją. W listopadowych wyborach z kretesem przegrała z bezbarwnym Demokratą.

Wielu komentatorom zdawało się, że te porażki przypieczętowały los republikańskich radykałów, którzy mogą zaszkodzić centroprawicowym kandydatom, ale sami nie są w stanie (zazwyczaj) wygrać. Tymczasem w 2012 roku Mitt Romney musi użerać się z Rickiem Santorumem, który sam nie tylko nie zdobędzie nominacji, ale też gdyby ją jakimś cudem zdobył (a w cuda wierzy), to przegrałby z Obamą sromotnie.

To jednak nie ma znaczenia. Atakowany z prawej, Romney broni się z prawej, raz po raz zaprzeczając wszystkiemu temu, co czyniło go atrakcyjnym kandydatem dla centrowych, tzw. niezależnych wyborców. W ostatnim, „Mad Menowym” numerze „Newsweeka” polecam interesujący artykuł Davida Fruma George and Mitt Romney & the Death of Moderate GOP”). Autor (Republikanin) porównuje kampanie wyborcze Mitta Romneya i jego ojca, George'a. Pokazuje, jak w 1968 roku Romney-ojciec sprzeciwiał się partyjnym radykałom, a 44 lata później jego syn próbuje się im przypodobać.

"W 1966 roku George Romney próbował ich pokonać. W 2012 roku Mitt Romney chce do nich przystać.W 1966 roku zdawało się, że umiarkowani będą rządzić GOP już zawsze, a George Romney był ich wielką nadzieją. W 2012 roku umiarkowani są na wymarciu, a Mitt Romney poświęca większość czasu na dystansowanie się od tego wszystkiego co zdziałał, a co może go z nimi łączyć".

Nie są to, co warto w tym miejscu podkreślić, ci sami radykałowie. Senator Barry Goldwater, „Mr. Conservative” który zdobył nominację GOP w 1964 roku i przegrał z Johnsonem największą – 22% - ilością głosów w historii, z czasem znalazł się na jej liberalnym skrzydle – nie ruszając się zbytnio z zajmowanych pozycji, jeśli nie licząc jego poparcia dla służby homoseksualistów w armii.

Przesunięcie się Republikanów na prawo jest tak kolosalne (nie mówię tu już o ostatnich czterdziestu latach, ale ostatnich czterech), że dla republikańskich wyborców przewiną staje się jakakolwiek współpraca z Demokratami w ogóle, a z prezydentem Obamą w szczególności.

Oto Dick Lugar, najstarszy wiekiem i stażem Republikanin w senacie (od 1977 roku), specjalista od spraw zagranicznych, wymieniany jako kandydat na sekretarza stanu, musi tłumaczyć się swoim wyborcom z popełnienia tak z ich punktu widzenia czynów, jak głosowanie za zatwierdzeniem obu nominatek Obamy do Sądu Najwyższego czy dobre kontakty z prezydentem, z którym współpracował w senackiej komisji spraw zagranicznych. Wyniki sondażowe nie są zaskakujące – kandydat GOP/Tea Party, remisuje w sondażach z kandydatem Demokratów, którzy sześć lat temu nawet nie wystawili nikogo przeciwko Lugarowi – taką cieszył się popularnością w swoim stanie.

W konserwatywnym Kansas („What's the matter with Kansas?”) w prawyborach do stanowej legislatury republikanie radykalni walczą z republikanami umiarkowanymi, którzy mają czelność blokować niektóre pomysły ultrakonserwatywnego gubernatora Sama Brownbacka, np. całkowitą likwidację dotacji na kulturę.

Nic dziwnego, że Olympia Snowe, najstarsza wiekiem i stażem Republikanka w senacie, wielokrotnie uznawana za najlepszą senator w izbie, ogłosiła ostatnio, że odchodzi z polityki:

Frustrujące jest to, że w naszych kampaniach wyborczych i instytucjach politycznych dominująca stała się atmosfera polaryzacji i podejście „albo będzie po mojemu, albo nie będzie wcale”.

Najlepiej podsumował to sam Obama, mówiąc, że gdyby dziś Ronald Reagan ubiegał się dziś o nominację Republikanów, „nie wyszedłby zwycięsko z prawyborów”. I nie jest to wcale dla niego powód do radości. Politykę w Stanach uprawia się na szczeblu federalnym w centrum – jeśli wygra wybory w listopadzie (a wydaje się to coraz pewniejsze), może się okazać, że współpraca z Kongresem może być jeszcze trudniejsza niż dotychczas. Radykałowie nie wygrają, ale przeszkadzać mogą – jak Santorum.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz