piątek, 30 listopada 2012

R jak Romney

Smutno być Romneyem - nawet jeśli nadal jest się obrzydliwie bogatym, to twoja partia zaczyna się od ciebie odcinać, spadają ci lajki na fejsbuku, a teraz okazuje się, że nie można nawet liczyć na najwierniejszych, zdawałoby się, fanów. Eric Hartsburg, były zapaśnik z Indiany, który wytatuował sobie na skroni literkę "R", oficjalne logo kampanii Romneya, postanowił je sobie usunąć, choć jeszcze niedawno zarzekał się, że jako "wielki fan Romneya i Ryana zachowa je "na zawsze".


Jak twierdzi, na jego decyzję wpłynęło jakoby "niegodne" stwierdzenie Romneya, że zwycięstwo Obamie zapewniły "podarunki" dla mniejszości. Cóż, jakoś poprzednie wypowiedzi kandydata Republikanów jakoś nie przeszkodziły mu na zrobienie sobie tatuażu. Wyjaśnienie jest niestety - banalnie proste: 15 tysięcy dolarów. Hartsburg, gorący zwolennik wolnego rynku, wystawił swoją twarz na Ebayu (ciekawe jak to pogodzono z regulaminem?) za 5 tysięcy dolarów. Stanęło na logo kampanii Romneya, na co Hartsburg, zarejestrowany Republikanian (choć określający się mianem "Atheist specialist,ProGay,ProChoice" [pisownia oryginalna]) przystał.

Teraz czeka go od siedmiu do dziesięciu laserowych sesji usuwania tatuażu, przeprowadzanych co osiem tygodni. Całą procedurę sfinansuje (charytatywnie? reklamowo?) sieć zajmujących się tym salonów Dr. Tattoff. Nie wyklucza jednak wytatuowania sobie czegoś jeszcze przy okazji kolejnych kampanii. Jesli tak, to usuwanie "R" mogło być w sumie złym pomysłem: w roku 2016 startować będą pewnie i Marco Rubio i Paul Ryan.

Tak czy inaczej, trzeba przyznać, że w kwestii ozdabiania swojego ciała na potrzeby kampanii wyborczej, znacznie lepszego wyboru dokonała Katy Perry.


czwartek, 29 listopada 2012

Skrajna prawica odkrywa sztukę performance'u

Styl paranoiczny w amerykańskiej polityce, o którym pisał Richard Hofstadter w latach 60., ma się wciąż znakomicie. Dziś największym z prawicowych oszołomów jest Glenn Beck, który z wariactwem w oczach rozrysowuje na tablicach swoje teorie spiskowe w których wszystko łączy sie ze wszystkim, a także wzywa do gromadzenia broni i obrony przed komunistyczną dyktaturą Husseina Obamy, która chce zamykać "prawdziwych Amerykanów" w obozach FEMA. 


Glenn Beck broni też prawdziwych Amerykanów przed zgniłymi, lewicowymi elitami, propagującymi "obrazoburczą sztukę". Ostatnio poszło - co nie jest zaskakujące - o Obamę, a konkretniej o obraz Michaela d'Antuono pod tytułem Truth, pokazujący prezydenta w pozie ukrzyżowania, z koroną cierniową na głowie. Choć teoretycznie może to być kpina z retoryki mesjanistycznej, która towarzyszyła pierwszemu wyborowi Obamy, chodzi raczej o to, że Obama jest krzyżowany przez prawicę niczym Jezus. Estetycznie obraz jest bardzo  średni, przypominający - paradoksalnie - malowidła Jona McNaughtona o których pisałem w maju.


Trzeba przyznać, że Beck walczy z "obrazoburczą sztuką" metodą znacznie kreatywniejszą niż poseł Tomczak z rzeźbą papieża autorstwa Maurizio Cattelana. Zamiast niszczyć, zajął się tworzeniem. Oto przygotował własne dzieło sztuki - w dużym słoiku pełnym (jak twierdził) własnego moczu umieścił plastikową figurkę Baracka Obamy. Dzieło zatytułował "Obama in Pee Pee", "Obama w siuśkach", po czym wystawił je na Ebayu.


Chodziło - jak twierdził - o przetestowanie hipokryzji lewicy, która powołuje się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji, gwarantującej wolność wypowiedzi. Jeśli lewica ma prawo do obrażania symboli religijnych tworząc "pseudosztukę", na przykład porównując Obamę do Jezusa - a jego zdaniem niestety ma - to on ma prawo tworzyć sztukę obrazoburczą dla lewicy. Beck oczywiście nawiązywał do znanej pracy Andresa Serrano Piss Christ, przedstawiającej zdjęcie krucyfiksu zanurzonego w zbiorniku z moczem. Atakowany przez Republikanów w latach 90., bronił go, m.in., "New York Times", powołując się właśnie na swobodę wypowiedzi artystycznej.

Prowokacja Becka nie wyszła i to z kilku powodów. Choć Ebay usunął aukcję za złamanie regulaminu (na portalu nie wolno sprzedawać moczu i "innych wydzielin"), wbrew oczekiwaniom Becka "lewicowe elity" nie wybuchły świętym oburzeniem, na co tak liczył. Jego pracę uznano po prostu za infantylną i wtórną. Lewicy daleko do reakcji choćby Ligi Katolickiej, która oburza się pracami Serrano i Antuono, domagając się przeprosin od twórców i chcąc cenzurować ich wystawianie. 

Największy cios zadał sobie jednak sam Beck, kiedy wyjawił, że w słoiku było zwykłe piwo. Wyszło na to, że nie ma dość odwagi, żeby naprawdę wywołać skandal.

Paradoksalnie, jeśli Glenn Beck stworzył prawdziwe dzieło sztuki, to był nim długi wstęp do zanurzania Obamy - kpiarski wykład na temat pojęcia tabu i nagości w sztuce, w którym Beck udawał historyka sztuki, francuskiego malarza, a także cenzurował Rubensa. Był to naprawdę znakomity performance na temat stanu psychiki amerykańskiej skrajnej prawicy.

sobota, 24 listopada 2012

Teksasie, dziel się sam!

Pierwsza Poprawka do amerykańskiej konstytucji daje każdemu obywatelowi prawo do "wnoszenia do rządu petycji o naprawę krzywd". Dziś, petycje do Białego Domu można składać na stronie internetowej, a rząd federalny zobowiązuje się do udzielenia oficjalnej odpowiedzi na te, które zebrały co najmniej 25 tysięcy podpisów. Ludzie apelują o różne rzeczy - o impeachment Obamy, o legalizację marihuany, o wprowadzenie znanego z "Sędziego Dredda" systemu "sędziów", a nawet o komisję międzynarodową do zbadania katastrofy w Smoleńsku (sic!).

Po reelekcji Baracka Obamy głośno się ostatnio zrobiło o petycjach, jakie złożyli rozczarowani mieszkańcy kilkunastu (jeśli nie kilkudziesięciu) stanów, domagających się prawa do odłączenia się od Stanów Zjednoczonych. Większość z nich ma poparcie podobne jak petycja o "pokojowe wystąpienie" Alderaanu z Galaktycznego Imperium (bo i taka była), ale próg 25 tysięcy przekroczyły już petycje Alabamy, Tennessee, Północnej Karoliny, Florydy, Luizjany, kilka innych "czerwonych" stanów jest blisko.

Największą popularnością cieszy się (co nie zaskakuje) "pokojowa secesja" Teksasu. Domaga się jej już ponad 116 tysięcy obywateli. Choć dominują Teksańczycy, to jednak nie brakuje podpisów z reszty kraju, co może oznaczać, że pomysł oddzielenia Teksasu od reszty kraju podoba się ludziom z różnych powodów - część może i kibicuje Teksasowi w jego walce o niepodległość, ale zapewne nie brakuje też liberałów, którzy po prostu najchętniej pozbyliby się konserwatywnego Teksasu w ogóle. 


W petycji w sprawie Georgii czytamy, że stan ten chce "odłączyć się od USA, tak jak Południe od Unii w 1860 roku". Pomijając już błędną datę (Georgia dokonała secesji w styczniu 1861 roku, a Konfederacja powstała w lutym), powoływanie się na TĘ secesję jest chyba kiepskim pomysłem. Po pierwsze, jak doskonale wiemy, nie wyszło. Po drugie, powód secesji był mało chwalebny - chęć utrzymania za wszelką cenę niewolnictwa. Po trzecie, wreszcie, secesja była  nielegalna. Konstytucja nie daje bowiem stanom prawa do wystąpienia z Unii - NAWET Teksasowi.

Teksańczycy lubią powoływać się na swój jakoby szczególny status, gdyż przez pewien czas niepodległym państwem (tak, tak, mieli nawet ambasady w Paryżu i Londynie). 1/3 mieszkańców tego stanu uważa, że mają prawo sami zdecydować o własnej niepodległości, gdyż na takich warunkach przystąpili do Stanów Zjednoczonych. 


Po pierwsze, nie są wcale jedyni, bo niepodległym państwem (ba, królestwem!) były wcześniej Hawaje, a nawet Vermont. Po drugie zaś, kiedy w 1845 roku Teksas przyjmowano do Unii, nie przyznano mu prawa do wystąpienia z niej, tym bardziej jednostronniePotwierdził to w 1869 roku Sąd Najwyższy, uznając, że secesja Teksasu razem z innymi południowymi stanami była nielegalna. Niby wszystko jasne - ale jednak nie wszystko.

Teksas ma bowiem inne prawo - rezolucja Kongresu, na mocy której dokonano aneksji dała Teksasowi możliwość podzielenia się na kolejne stany i to bez pytania o zgodę Kongresu. Teoretycznie, może powstać pięć Teksasów. O ile liczba głosów w Izbie Reprezenantów nie uległaby zapewne zmianie, o tyle w Senacie mogłoby zasiąść ośmiu kolejnych teksańskich senatorów. 

Żeby było zabawniej, do tej pory na ten punkt rezolucji powoływali się jedynie Demokraci - w 1930 roku kongresmen John Nance Garner (późniejszy wiceprezydent u boku Roosevelta) zaproponował stworzenie Wschodniego Teksasu, Zachodniego Teksasu, Północnego Teksasu, Południowego Teksasu i Centralnego Teksasu. Uważał, że w ten sposób zakończyłaby się dominacja Wschodniego Wybrzeża, a Południe zyskałoby "należyty respekt i uznanie".


O to samo mogłoby chodzić dzisiejszym Republikanom. Albo konserwatywny Teksas zyskałby na znaczeniu, albo Waszyngton pozwoliłby mu spokojnie się uniezależnić, żeby nie    ryzykować dominacji Republikanów. Tom DeLay, Teksańczyk i były szef GOP w Izbie Reprezentantów (a później śmieszny pan z Tańca z gwiazdami) stwierdził, że gdyby jego stan powołał się na tę klauzulę, "Stany Zjednoczone nas wykopią. Oto jak się dokonuje secesji!" 

Czy jednak rzeczywiście piątka nowych Teksasów byłaby aż tak republikańska?  
 W 2009 roku, Nate Silver opracował BARDZO interesującą analizę z której wynika, że wcale niekoniecznie, a dramatyczna porażka Romneya wśród Latynosów przypomniała, że przyszłość Teksasu jako bastionu GOP stoi pod znakiem zapytania.


Choć gubernator Rick "Oops" Perry (który jeszcze kilka lat temu zbijał kapitał polityczny na secesjonistycznych sentymentach) wezwał do zachowania Unii, szef TNM, Texan Nationalist Movement, jednego z kilku teksańskich ruchów niepodległościowych (bo one też się dzielą), który porównuje się do Gandhiego (sic), już odtrąbił wielki sukces ("stajemy się mainstreamem!") i planuje w styczniu 2013 roku marsz poparcia dla niepodległości.

Dobrze jednak pamiętać, że prawo do składania petycji jest jednak obosieczne. Na stronie Białego Domu pojawiły się wnioski mieszkańców miast (Austin w Teksasie i Atlanty w Georgii) domagających się, by - w razie secesji ich stanów - miasta te mogły dokonać własnych secesji i pozostać częścią USA. Kilka tysięcy osób podpisało też petycje w których proszą, by secesjonistów "pozbawić obywatelstwa i deportować". Pokojowo, oczywiście.

środa, 21 listopada 2012

Olivera Stone'a historia Ameryki


Jeśli przyjąć, że mitem politycznym nazwiemy każdą ideologicznie naznaczoną narrację w którą wierzy pewna grupa ludzi (abstrahując od tego czy mówi ona "prawdę" czy nie), to w Hollywood nie ma większego mitotwórcy niż Oliver Stone. Jest to reżyser, który od z górą dwudziestu lat w swoich filmach konsekwentnie wykłada widzom swoją wersję historii Stanów Zjednoczonych - wizję, jak doskonale wiadomo, bardzo krytyczną, choć podaną w atrakcyjnej formie. Urodzony 4 lipca, Wall Street, JFK, Nixon czy W. prezentują nam Stany Zjednoczone jako kraj rządzony przez kamaryle wielkiego biznesu i wojska, kierujące się agresywnym imperializmem, kraj spisków, zabójstw politycznych, etc.


Oto pojawia się nowa odsłona mitotwórczej narracji Stone'a. Stacja Showtime (ta od Dextera, Tudorów i Homeland) wyprodukowała właśnie dziesięcioodcinkowy serial dokumentalny Oliver Stone's Untold History of the United States w której Stone oraz współscenarzysta,  historyk Peter Kuznick, oferują nam "ukrytą", "zatajoną", "przemilczaną" historię Stanów Zjednoczonych, historię "tak, jak nigdy wcześniej nie została opowiedziana".

Doświadczenie uczy, że do takich deklaracji zawsze trzeba podchodzić z dystansem - i słusznie. Owszem, ogląda się to nieźle, ale póki co, próżno szukać tutaj jakichś sensacyjnych informacji, zapomnianych faktów, rewolucyjnych interpretacji. Owszem, bardzo dobrze, że mówi o niektórych rzeczach, które nie są może "przemilczane", ale z pewnością niespecjalnie eksponowane: jak to USA dystansowały się od spraw europejskich, o silnym ruchu przeciwko przystępowaniu Stanów do II wojny światowej, o tym, że Stany Zjednoczone nie kwapiły się do przyjmowania żydowskich uchodźców z Niemiec. Problem polega jednak na tym, że zazwyczaj Stone wyważa drzwi już otwarte, obalając mity już dawno obalone. 

Stone walczy z amerykańskim triumfalizmem, hurrapatriotyzmem, przekonaniem, że Stany Zjednoczone czynią tylko dobro za które należy im się wdzięczność całego świata. Ale w Hollywood - z wyjątkiem może filmów Michaela Baya czy Rolanda Emmericha - dominuje właśnie wizja dość krytyczna wobec poczynań Ameryki w polityce zagranicznej. 

Zamiast zaoferować coś nowego, Stone prezentuje dobrze znaną, rewizjonistyczną (z braku lepszego słowa) wizję historii USA. Choć tłumaczy, że nakręcił ten serial dlatego, że dominująca w szkołach wersja historii jest zbyt uproszczona, w zamian oferuje nam wersję odmienną, ale równie łopatologiczną. W jego ujęciu historia Ameryki w wieku XX to historia niemal wyłącznie imperialistycznej agresji dokonywanej z poduszczenia korporacji i przemysłu zbrojeniowego. Zamiast "Ameryka jest wspaniała" dostajemy "Ameryka jest straszna" i pal sześć z subtelnościami, na które przecież powinno się składać się dobra opowieść historyczna.   

Weźmy, choćby, jednego z niewielu - jego zdaniem - sprawiedliwych Amerykanów: Henry'ego Wallace'a, drugiego wiceprezydenta Roosevelta. Przedstawiony jest jako postać bez skazy, zapomniany bohater który poprowadziłby Stany w innym (jak sugeruje reżyser - lepszym) kierunku, unikając konfrontacji ze Związkiem Radzieckim i zimnej wojny. Z drugiej strony mamy Harry'ego Trumana, podżegacza wojennego, twórcę CIA i "kompleksu przemysłowo-wojennego".Owszem, krytyczne spojrzenie na dorobek tego prezydenta byłoby ze wszech miar słuszne, ale w serialu Stone'a Truman staje się niemalże własną karykaturą.

Harry Truman i Henry Wallace

Pauline Kael, wybitna krytyczka filmowa, określiła Stone'a mianem "tłuczka". "Jego jedyną techniką jest walenie widza po głowie tak długo, aż się podda. W jego pracy nie ma ani grama różnorodności albo zniuansowania". Choć może jest to opinia nazbyt krytyczna (i zarazem typowa dla Kael), to jednak nie da się zaprzeczyć, że finezja zaiste nie jest najmocniejszą stroną Stone'a. 

Z serialem Stone'a jest jak z książkami Naomi Klein - co z tego, że słusznie przypomina pewne fakty i podaje w wątpliwość utarte interpretacje, jeśli do tego przemilcza inne fakty, niepasujące  mu do teorii, a jego interpretacja jest równie uproszczona? Chcąc pokazać jak zmanipulowana, przekłamana jest "oficjalna" wersja historii, Stone wykorzystuje urywki starych filmów propagandowych. Sęk w tym, że w zamian daje nam jedynie inny film propagandowy - a to zdecydowanie za mało.

sobota, 17 listopada 2012

Barack Obama & McKayla Maroney are not impressed.


Powodów może być wiele: Petraeus, Izrael, ostatnie komentarze Romneya i pewnie coś jeszcze by się  znalazło. Trzeba jednak przyznać, że wyglądają uroczo.

środa, 14 listopada 2012

Tajne przez poufne

Ameryka żyje sprawą generała Davida Petraeusa, szefa CIA, który podał się do dymisji, kiedy na jaw wyszedł jego romans z dziennikarką, autorką jego biografii. To, co początkowo wydawało się zwykłą, banalną historią o małżeńskiej niewierności, szybko rozrosło się do niebywałych rozmiarów. Na jaw wychodzą kolejne zaskakujące szczegóły, a cała sprawa zaczyna przypominać "Tajne przez poufne" braci Coen.


Okazuje się, że zazdrosna kochanka generała, Paula Broadwell, zaczęła nękać emailami Jill Kelley, przyjaciółkę państwa Petraeusów, którą podejrzewała o podrywanie "jej mężczyzny". Zaniepokojona tonem tych maili Kelley poinformowała o nich swojego znajomego agenta FBI, który zajął się sprawą bardzo dokładnie - do tego stopnia, że zaczął wysyłać Kelley swoje zdjęcia bez koszulki i ostatecznie został odsunięty od sprawy. Wtedy poinformował o romansie szefa CIA kilku republikańskich polityków. Sama Kelley wymieniała w tym czasie "potencjalnie niestosowną korespondencję" z następcą Petraeusa w Afganistanie, generałem Johnem Allenem. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze emocjonalnie niestabilna siostrą bliźniaczka Kelley, Natalie, której obaj generałowie, Petraeus i Allen, pomagali w sądowej walce o opiekę nad dziećmi. Dla tych, którzy się gubią, oto wykres, przygotowany przez niezawodnego Gawkera:


W tak purytańskim (wciąż) kraju jak Ameryka, oczekuje się moralnej niezkazitelności od osób publicznych  - a już szczególnie od idealizowanych bohaterów, do których z pewnością należał Petraeus. Zbyt wysokie standardy bywają jednak zgubne. Czy najważniejszym kryterium oceny kogokolwiek powinno być to, czy potrafi dochować wierności małżeńskiej? Wbrew pozorom, można chyba być niewiernym mężem i zarazem dobrym generałem/politykiem/szefem oganizacji. Zdrada małżeńska nie powinna chyba być wystarczającym powodem do dymisji, nawet jeśli stoi w sprzeczności z wojskowym kodeksem postępowania. 

Argument, że z powodu swojego romansu szef CIA może być szantażowany przez wrogi wywiad, pachnie trochę zbytnio Zimną Wojną. W dzisiejszych czasach mało co da się ukryć, jak pokazuje choćby omawiany przypadek, więc i możliwości szantażu są mocno ograniczone. Jakoś nie wyobrażam sobie sytuacji w której Petraeus - bojąc się ujawnienia swojego romansu - wydaje Chińczykom amerykańskich agentów. Bez przesady.

Problemem było raczej to, że Petraeus złamał zasady bezpieczeństwa, których jako szef CIA powinien przestrzegać najlepiej. Dlatego generał podał się do dymisji - i dlatego prezydent ją przyjął. Petraeus wymieniał pikantne maile z Broadwell przy użyciu prywatnego konta na Gmailu, a na jej komputerze FBI znalazło dokumenty wywiadu oznaczone klauzulą "tajne".  On twierdzi, że nie zdobyła ich od niego - ona to potwierdza, ale faktem jest, że kochanka szefa CIA wiedziała rzeczy, których wiedzieć nie powinna była. W końcu, używając jej własnego określenia, miała "bezprecedensowy dostęp" do Petraeusa. Choć, jak się nad tym zastanowić,  być może miała na myśli co innego.

PS: Choć o nominacji prezydenckiej Republikanów Petraeus może już zapomnieć, w nowej grze z serii "Call of Duty", "Black Ops II", w 2025 roku jest sekretarzem obrony w administracji niejakiej pani prezydent Bosworth. Zawsze coś.


poniedziałek, 12 listopada 2012

Lajki Romneya


Amerykanie nie lubią przegranych. Proszę sobie wejść na fejsbukowy profil Mitta Romneya i  zacząć odświeżać stronę. Zobaczą Państwo, że konsekwetnie ubywa mu "lajków" - od kiedy stało się jasne, że Romney przegrał, zaczął tracić fanów z prędkością 857 "lajków" na godzinę. Ostatnio tempo nieco zwolniło, ale Romney i tak  ma o 93 tysiące mniej fanów niż w dniu wyborów, od których nie minał jeszcze nawet tydzień.


Z kolei Obama zyskał w tym samym okresie aż 930 tysięcy fanów i ma o jakieś 20 milionów więcej "lajków" niż Romney w najlepszym momencie. Cóż, jak tak dalej pójdzie, za rok dowiemy się, że na Obamę głosowało 60% ankietowanych Amerykanów.

sobota, 10 listopada 2012

Smutek białych

Jak już wiemy, biali mężczyźni głosowali głównie na Romneya, ale ich poparcie nie było wystarczające, gdyż za Obamą opowiedziało się 93% Afroamerykanów, 73% Azjatów, 71% Latynosów, a do tego - last, but not least - 55% kobiet, które bardzo często określa się największymi zwyciężczyniami tych wyborów. 

W Senacie zasiądzie rekordowe 20 kobiet. 1/5  składu to może nie tak dużo, ale jak na izbę w której nadal nie ma ani jednego przedstawiciela czarnych Amerykanów (14% społeczeństwa), to i tak jest nieźle. Nie wspominając już o tym, że owe 20% to i tak więcej niż w Izbie Reprezenantów, gdzie kobiet będzie jakieś 17%.

Z kolei stan New Hampshire od stycznia przyszłego roku będzie pierwszym stanem w historii z wyłącznie żeńską reprezentacją w Kongresie: oba miejsca w Senacie i oba w Izbie Reprezenantów zostaną obsadzone przez kobiety. Będzie miał również panią gubernator.

A co by było, gdyby w Stanach wciąż obowiązywały dawne prawa, dające prawo głosu wyłącznie białym mężczyznom? Mapa wyborcza - jak obliczył serwis Buzzfeed - według stanu z 1850 roku wyglądałaby tak:


15 poprawka dała prawo głosu wszystkim mężczyznom - przynajmniej w teorii, bo od lat 70. tzw. prawa Jima Crowa de facto pozbawiły tego prawa czarnych z Południa. Zanim jednak to nastąpiło, około roku 1870, mapa wyglądałaby tak:


W 1920 roku prawo głosu otrzymały kobiety:


W 1971 roku obniżono wiek uprawniający do głosowania do 18 roku życia. Oto jak rozłożyłyby się głosy dziś, gdyby dalej obowiązywały "stare" zasady. Jak widać, jest to pierwszy scenariusz w którym Obama wygrywa, ale o włos.


Pouczające. Nic dziwnego, że przed wyborami niektórzy Republikanie próbowali utrudnić głosowanie mniejszościom, a teraz krzywią się na ostateczny wynik wyborów i narzekają na elektorat.

piątek, 9 listopada 2012

"Rzeczywistość ma skrzywienie lewicowe".

332 do 206. Nie da się zaprzeczyć, że daleko mi do Nate'a Silvera, blogera "New York Timesa", który bezbłędnie przewidział wynik wyborów. Wygląda na to, że i ja częściowo uwierzyłem  w alternatywną rzeczywistość, którą karmili nas sztab Romneya i Fox News (co czasami na jedno wychodziło). Według tej wizji, wybory miały być w najgorszym wypadku niezwykle wyrównane, Romney miał mieć szansę na wygraną nie tylko w swing states, ale nawet w kilku stanach tradycyjnie "niebieskich", a niektórzy prognozowali nawet miażdżące zwycięstwo Republikanów. Choć wizja ta wydawała mi się nazbyt optymistyczna, to nie sądziłem jednak, że zwycięstwo Obamy - nie tylko w kolegium elektorskim, ale i w głosowaniu powszechnym - będzie aż tak zdecydowane. 


Kiedy wspomniany Silver, (który samodzielnie ogarnia wszystkie sondaże, statystyki, wskaźniki ekonomiczne etc.), parę dni przed wyborami obliczył dokładnie taki wynik, spadły na niego gromy ze strony Republikanów, zarzucających mu stronniczość, bycie "ideologiem", który prezentuje klasyczne myślenie życzeniowe, a na dokładkę "zniewieściałość", gdyż w prawicowym świecie najwidoczniej tylko "prawdziwy", "męski" samiec potrafi właściwie analizować dane statystyczne.

Rzeczywistość okazała się być, jak widać, zupełnie inna, ale zamknięci w swojej "bańce" medialnej, paranoicznie wierzący wyłącznie Fox News Republikanie, konsekwetnie ją ignorowali. Ich postawę najlepiej ująć słowami klasyka, Stephena Colberta: "Nie wierzę w rzeczywistość. Doskonale wiadomo, że rzeczywistość  ma skrzywienie lewicowe"

Fox News oferowało (i zapewne dalej będzie oferować) zatem zgoła inną wizję Ameryki, w której wszyscy nienawidzą socjalistycznego, pragnącego zniszczyć USA, tyrana: Baracka Husseina Obamy. Jego klęska miała być czymś nieuchronnym, jedynym możliwym rozwiązaniem. Ostatecznie, dziennikarze tej stacji sami uwierzyli we własną propagandę i kiedy okazało się, że Obama wygrał, zupełnie stracili rezon i zaczęli przechodzenie - jak to ktoś ładnie zauważył - czterech z pięciu stadiów żałoby: zaprzeczenia, gniewu, targowania się i depresji. Karl Rove nie chciał przyznać, że Romney stracił Ohio (a tym samym wybory), Donald Trump wzywał na twitterze do rewolucji i marszu na Waszyngton, a Sean Hannity obraził się na Amerykanów, mówiąc, że "zasługują na to, co sobie wybrali". 


Pal sześć, że wizji tej ulegli widzowe Fox News - gorzej (dla nich samych), że we własną propagandę uwierzyli politycy Partii Republikańskiej. Czas pokaże - i to już niedługo - jak poradzą sobie ze stadium ostatnim, tzn. akceptacją. Nieszczęsna rzeczywistość wygląda bowiem dla prawicy o wiele gorzej, niż na pierwszy rzut oka wskazwałaby to niewielka różnica między Obamą i Romneyem w głosowaniu powszechnym.

Romney przegrał wszędzie, gdzie tylko mógł (z wyjatkiem Karoliny Północnej). Przegrał  w Ohio i na Florydzie, i to mimo podejmowanych przez Republikanów prób ograniczenia głosu mniejszościom w obu tych stanach. Dramatycznie przegrał wśród Latynosów (o 40%), przegrał wśród wszystkich mniejszości, wśród kobiet i wśród młodych. Zwyciężył tylko wśród starszych ludzi i białych mężczyzn, których procent w amerykańskim społeczeństwie - zgodnie z wszelkimi demograficznymi prognozami - będzie tylko malał. 


Z taką "bazą" Republikanie będa przegrywać kolejne wybory i GOP musi coś ze sobą zrobić, biorąc lekcję z Kubusia Puchatka: im bardziej będą zaglądać do środka, tym bardziej nic tam nie znajdą. Muszą znowu stać się partią ogólnokrajową (na Wschodnim Wybrzeżu prawie nie ma już Republikanów), "otworzyć się" na kobiety i mniejszości, a nade wszystko podrzucić quasi-religijny radykalizm Tea Party. Ta ostatnia, oczywiście, nie odpuści jednak tak łatwo i już dokonała ataku uprzedzającego w nieuchronnej wojnie domowej GOP. Winą za klęskę obarczyła - oczywiście - zbyt umiarkowanych Republikanów, na czele z Romneyem.

Negowanie rzeczywistości - w której Amerykanie odrzucają  facetów bredzących o gwałtach i innych kandydatów Tea Party, za to wybierają lesbijki, gejów i orkijskie zabójczyniepopierają małżeństwa homoseksualne, a do tego chcą legalizacji marihuany - trwa nadal, ale już niebawem przekonamy się czy zimny prysznic poskutkował.  

A co z przegranym kandydatem? Nie żałujmy Mitta Romneya, bo...


wtorek, 6 listopada 2012

Niebieskie-czerwone-niebieskie-czerwone-bęc

Choć niedawno psioczyłem na system elektorski, nie mogę jednak zaprzeczyć, że ma on jedną, kolosalną zaletę: czyni przewidywania wyborcze znacznie, ale to znacznie ciekawszymi. Obstawianie procentowego wyniku nie jest nawet w połowie tak zajmujące, jak obstawianie poszczególnych stanów, zaznaczanie ich na niebiesko albo czerwono niczym w jakiejś loterii. Można to zrobić własnoręcznie na stronach PoliticoCNN i wielu innych.

Panuje dość powszechne przekonanie (poparte sondażami, dodajmy), że Obama wygra dzisiejsze wybory. Oczywiście, wszyscy możemy się bardzo zdziwić, jeśli dojdzie do ponownego liczenia głosów na Florydzie albo w Ohio, ale bawiąc się podstawową wersję gry w niebieskie-czerwone, przewidywałbym następujący wynik głosów elektorskich: 294 do 244 dla Obamy, o tak:


Oczywiście wszystko to przy zwycięstwie Obamy także w głosowaniu powszechnym.  Przemawia do mnie argument, że - paradoksalnie - w dłuższej perspektywie najlepiej byłoby, gdyby w głosowaniu powszechnym nieznacznie wygrał Romney, ale następnie przegrał w kolegium elektorskim - szansa na to jest jednak niewielka (prędzej zdarzyć się to może Obamie). Gdyby w przeciągu zaledwie 12 lat taka sama sytuacja przytrafiła się obu partiom, znacznie zwiększyłoby to szansę na przeprowadzenie niezbędnych zmian w konstytucji i zlikwidowanie systemu elektorskiego. Stracilibyśmy, co prawda, nasze zabawy z kolorowaniem stanów, ale w ogólnym  rozrachunku tak byłoby chyba lepiej.

Tyle o wyborach prezydenckich. Co jednak z pozostałymi wyborami, które odbywają się równolegle? Ciekawią mnie następujące rzeczy:

1.
Czy Demokratom uda się dokonać niemożliwego i utrzymać większość w Senacie?
Jeszcze niedawno wydawało się to właściwie nie do pomyślenia, ale w prawyborach GOP zwyciężyło wielu kandydatów Tea Party, wyeliminowawszy resztki bardziej umiarkowanych republikanów. Jeszcze dalszy przechył na prawo (objawiający się np. chęcią republikańskich kandydatów do rozprawiania na temat gwałtów) sprawił, że szanse GOP na zdobycie większości w Senacie wydają się marne. Obstawiam wynik: 50 do 49 dla Demokratów, plus 1 senator niezależny, sympatyzujący z Demokratami. 

2. 
Jak poradzą sobie kandydaci Tea Party?
Mam nadzieję, że źle. Nie tylko dlatego, że ich poglądy wydają mi się straszne, a ich potencjalna realizacja szkodliwa. Przede wszystkim dlatego, że tylko wielka porażka jest w stanie wstrząsnąć Partią Republikańską i zawrócić ją z prawej ściany z powrotem w stronę centrum, co byłoby dobre nie tylko dla niej samej, ale i dla amerykańskiej polityki samej w sobie. Mimo to, wszystko wskazuje na to, że Republikanie utrzymają większość w Izbie Reprezentantów, choć chyba stracą kilka miejsc. Czy Michele Bachmann, królowa Tea Party, przegra z mało znanym Demokratą? Pewnie nie, ale przynajmniej naje się strachu, bo w sondażach jej zwycięstwo nie jest wcale takie pewne. Obstawiam: 238 do 197 dla Republikanów.

3.
W ilu kolejnych stanach zostaną zalegalizowane małżeństwa homoseksualne?
Referenda w tej sprawie odbędą się m.in. w Maine, Maryland i Waszyngtonie. Sondaże wskazują na to, że najprawdopodobniej zwyciężą zwolennicy takiego rozwiązania. Na dokładkę, jeśli Demokratom się powiedzie w Wisconsin, jest szansa na to, że w Senacie zasiądzie pierwsza w historii jawna lesbijka.

4.
Czy w którymś stanie zostanie zalegalizowana marihuana?
Głosowanie nad legalizacją trawki odbędzie się w trzech stanach (Kolorado, Oregon i Waszyngton) i szansa na to, że propozycja ta wszędzie polegnie, jest raczej niewielka. Szykuje się poważny problem, gdyż - jak pisałem wcześniej - oficjalne stanowisko władz federalnych w kwestii marihuany jest zdecydowanie negatywne.

Na koniec wreszcie zupełny drobiazg, ale - wbrew pozorom - nie całkiem bez znaczenia:
5. 
Czy Colleen Lachowicz zostanie wybrana do senatu stanowego Maine?
Demokratka Colleen Lachowicz, o której pisałem wcześniej, została zaatakowana przez Republikanów za to, że grywa w World of Warcraft jako niebezpieczna ogrzycą. Trzymam za nią kciuki, choćby po to, żeby w przyszłości nie czepiano się takich rzeczy.

Tyle zgadywanek. Wszystkiego dowiemy się już jutro! Albo - co jest, niestety, bardzo prawdopodobne - wcale nie.

poniedziałek, 5 listopada 2012

Idź głosuj, gówniarzu!

Czas na ostatnie klipy wyborcze tej kampanii. Sztab Obamy wypuścił filmik w którym Will Ferrell, znany komik (choćby z Saturday Night Live), zachęca młodych ludzi do głosowania.

Nie da się ukryć, że jest to bardzo zabawne, ale mam mieszane uczucia - czy naprawdę jedyną metodą, jaką można przekonać młodych do głosowania musi być robienie sobie sobie jaj? Co nie zmienia faktu, że sowa jest naprawdę śmieszna.

niedziela, 4 listopada 2012

Przegląd ludowych mądrości wyborczych

Do wyborów tuż tuż, publikowane są ostatnie sondaże (ogólnokrajowe i te dotyczące Ohio). Gdyby opierać się tylko na nich, powinien wygrać Obama. Amerykanie uwielbiają jednak wróżyć zwycięstwo jednemu lub drugiemu kandydatowi na podstawie ludowych mądrości w rodzaju "zawsze wygrywa ten, który...". Oto uchylam przed Państwem rąbka tej "tajemnej wiedzy", która niczym kabała rzekomo pozwala przewidzieć wygraną.

1. Zawsze wygrywa wyższy kandydat. 
Bzdura, oczywiście. Na 28 wyborów przeprowadzonych od 1900 roku wyżsi kandydaci wygrali 18 razy, niżsi 8, a w dwóch przypadkach byli tego samego wzrostu. Jeśli  jednak wliczać w to wybory wcześniejsze,  (kiedy wyborcy rzadko widywali na oczy kandydatów, a co dopiero obu naraz) to statystyki rozkładają się następująco: w 53% wygrywali wyżsi, w 39% niżsi. Czasami wybierano naprawdę niskich, a najwyższy kandydat w historii (wybory 1852 roku, generał Winfield Scott, mający 196 cm) przegrał z kretesem, tak więc wysoki wzrost nie gwarantuje sukcesu - o czym przekonali się i Al Gore, i John Kerry. Tak czy owak - Obama jest wyższy od McCaina, ale niższy od Romneya. Punkt dla tego ostatniego.

2. Zawsze wygrywa ten, który wyda więcej pieniędzy na kampanię.
Często, ale nie zawsze. W 2008 roku Obama zgromadził dwukrotnie więcej pieniędzy na kampanię niż McCain i wygrał, ale już Bob Dole przegrał z Clintonem w 1996 roku, choć na kampanię wydał więcej. Mimo to, wszyscy wydają się w to bezkrytycznie wierzyć i sztab Obamy nieustannie bombarduje swoich zwolenników mailami w których dramatycznym tonem obwieszcza, że Republikanie mają więcej pieniędzy niż Demokraci i wieszczy niechybną klęskę, jeśli nie wyśle się im co najmniej pięciu dolarów. Punkt dla Romneya.

3. Nie da się wygrać wyborów, jeśli przegra się w "swoim" stanie.
No więc da się, choć ostatnim, który tego dokonał był Richard Nixon. Wygrał w swojej rodzinnej Kalifornii, ale  przegrał w Nowym Jorku, gdzie był zarejestrowany. Gdyby nie głosy na Florydzie, udałoby się to również Alowi Gore'owi, który w 2000 roku przegrał w Tennessee.  Tak więc, dla Romneya - który od samego początku może zapomnieć o wygranej w Massachusetts - też  jest jakaś nadzieja, ale mimo wszystko: punkt dla Obamy.

4. Prezydent zawsze przegrywa walkę o reelekcję, jeśli bezrobocie jest większe niż 7%
W trzech przypadkach na cztery owszem: Ford, Carter i Bush ojciec przegrali, ale już Reaganowi się udało, więc może i Obamie się powiedzie, choć bezrobocie w październiku wyniosło 7,9%. Punkt dla Romneya.  

5. Prezydent zawsze przegrywa walkę o reelekcję, jeśli w badaniach opinii publicznej pozytywnie ocenia go mniej niż 50% badanych.
I znowu: zazwyczaj tak, ale nie zawsze, o czym najlepiej świadczy choćby przykład Harry'ego Trumana, którego approval ratings w 1948 roku wynosiły marne 39%. Poza tym ich wysokość nie przekłada się na wysokość wygranej - można mieć 66% i wygrać o kilka procent (jak Clinton) albo o kilkanaście (jak Nixon). Według ostatnich badań prezydenta Obamę pozytywnie ocena równo 50% badanych - niech zatem będzie punkt dla niego.

Reasumując: znaki na niebie i ziemi wskazywałyby jednak na wyższego i bogatszego Romneya, a nie na borykającego się z bezrobociem Obamę. Ale - jak doskonale wiadomo - na dwoje babka wróżyła, na świętego Hironima jest dysc, abo go ni ma. Wszystko i tak rozbije się o wróżbę ostatnią: 

6. Żeby wygrać wybory, Republikanie muszą zdobyć Ohio.
Znowu to nieszczęsne Ohio. Bo jeszcze tak nie było, żeby Republikanin został prezydentem przegrywając w tym stanie. Czyli wracamy do punktu wyjścia, a ja dyskretnie odsyłam do ostatnich sondaży na temat, które wróżą... no właśnie, remis. 

piątek, 2 listopada 2012

Absurdy kolegium elektorskiego

Parę lat temu, wydobyty z zapomnienia Kevin Costner zagrał w filmie Swing Vote (Najważniejszy głos). Historia jest prosta - w wyniku błędu maszyny, los czterech głosów elektorskich Nowego Meksyku spoczywa w ręku "zwykłego człowieka", prostaczka-o-złotym-sercu. Zanim ponownie odda swój głos - od którego zależy wynik całych wyborów prezydenckich - o jego poparcie osobiście zabiegają obaj kandydaci, Kelsey Grammer i Dennis Hopper (sic)Film kończy się w najlepszym (najgorszym?) amerykańskim stylu: Costner udaje się do budki wyborczej. Nie dowiadujemy się na kogo głosuje, ale już samo to, że oddaje swój głos, ma być dla nas - widzów - koronnym dowodem na to, że Ameryka jest najwspanialszą demokracją na świecie. 



Absurd sytuacji w której w kraju liczącym ponad 300 milionów mieszkańców o wyniku wyborów może zdecydować jeden człowiek, jakoś twórcom filmu umyka. Umyka też, niestety, większości polityków, którzy z uporem godnym lepszej sprawy, obstają przy istniejącym systemie, który - owszem, miał może sens dwieście lat temu, kiedy nie pozwalał dużym stanom zdominować małych - ale dziś prowadzi wyłącznie do absurdalnych sytuacji.

1.
W co najmniej 40 stanach wynik wyborów jest już dawno doskonale znany. Jeśli jesteś Republikaninem z "niebieskiego" stanu albo Demokratą z "czerwonego", twój głos nie ma najmniejszego znaczenia. Czasem trudno pojąć po co w ogóle Demokraci w Teksasie albo Republikanie w Kalifornii fatygują się do urn wyborczych i oddają te swoje 35-45 procent głosów. Zresztą, nawet kalifornijscy Demokraci czy teksańscy Republikanie nie mieli by pewnie nic przeciwko temu, żeby ich głosów nie brano za coś oczywistego i raz na cztery lata chcieliby choć zobaczyć swojego kandydata - nie tylko wtedy, kiedy przyjeżdża po pieniądze na prowadzenie kampanii gdzie indziej.


2.
Kampania wyborcza toczy się bowiem tylko w siedmiu czy ośmiu stanach o których słyszymy do znudzenia: Floryda, Kolorado, Wirginia, Iowa, Nowy Meksyk, Nevada, może jeszcze Karolina Północna, no i - oczywiście - Ohio. To tam ściska się dzieci, zmywa naczynia, i obiecuje gruszki na wierzbie.


3.
Jakby tego było mało, ostatecznie i tak liczy się głos zaledwie znikomego ułamka ogółu wyborców. I nie jest to żadna figura retoryczna. Wyborcy wyżej wymienionych stanów, tzw. swing states, od dłuższego czasu też są podzieleni prawie po równo, 48% jest za Obamą, 48% za Romneyem. Liczy się głos jakichś 4% tzw. "niezdecydowanych", którzy po roku kampanii wciąż nie widzą różnicy między oboma kandydatami. 4% zarejestrowanych wyborców w wymienionych stanach (około 65% z ok. 61 milionów), to jakieś 1,5 miliona ludzi, czyli 0,5% całej ludności kraju. I to własnie oni zdecydują o wyniku wyborów - po tym, jak obaj kandydaci wydadzą na nich łacznie jakieś 2 miliardy dolarów.

4.
Co się jednak stanie jeśli wyborcy jednego z TYCH stanów nie są w stanie się zdecydować? Szansa, że decyzja spadnie na barki Kevina Costnera jest właściwie żadna. Wtedy zaczyna się  ponowne liczenie głosów i całe to szaleństwo, które pamiętamy z 2000 roku, kiedy przez niedokładnie przedziurkowane karty do głosowania na Florydzie o wyborze George'a W. Busha de facto zadecydował Sąd Najwyższy, mimo iż w powszechnym głosowaniu wygrał Al Gore. "New York Times" szansę na ponowne liczenie głosów w tegorocznych wyborach w którymś z kluczowych stanów - np. Ohio - szacuje na jakieś 10%.


5.
To nie wszystko. Jak co cztery lata, na dwa tygodnie przed wyborami amerykańskie portale internetowe zajmujące się polityką przejęły się nagle groźbą remisu w kolegium elektorskim: po 269 głosów dla każdego z kandydatów. Teoretycznie szansa na taki wynik jest niewielka - "New York Times" oszacował ją na 1% - ale nie niemożliwa. Kombinacji dających taki wynik jest sporo, w większości zupełnie nierealnych, ale już całkiem prawdopodobny scenariusz wygląda tak:


Co wtedy? Ojcowie założyciele, w swej nieskończonej mądrości, wzięli pod uwagę sytuację w której żaden z kandydatów nie ma przewagi w kolegium. Prezydenta wybiera wówczas Izba Reprezentatów (ale też stanami), a wiceprezydenta senatorowie (indywidualnie): wynik głosowania powszechnego też nie ma żadnego znaczenia. Gdyby zatem doszło do remisu w tym roku, w styczniu 2013 roku mielibyśmy najprawdopodobniej prezydenta Romneya i wiceprezydenta Bidena. Zaiste, najdoskonalsza demokracja na ziemi w działaniu.

Jakby to ujął Joe Biden:


Jest jednak nadzieja. Choć Kongres nie kwapi się do działania, stany - w których interesie rzekomo jest utrzymywanie kolegium elektorskiego - zaczęły działać na własną rękę. Na razie przede wszystkim te, które mają dość bycia kompletnie ignorowanymi.

W ostatnich latach Illinois, Kalifornia, Hawaje, New Jersey, Vermont, Maine Waszyngton i Maryland podpisały National Popular Vote Interstate Compact, NPVIC, porozumienie w ramach którego zdecydowały, że oddadzą swoje głosy elektorskie zwycięzcy głosowania powszechnego - bez względu na wynik w ich stanie. W ten sposób uda się obejść konstytucję, nie łamiąc jej. Rzecz jasna, następnym krokiem byłoby wówczas przegłosowanie stosownej poprawki. 

Porozumienie wejdzie jednak w życie dopiero wtedy, kiedy przystąpią do niego stany mające w sumie 270 głosów elektorskich. Na razie mają prawie połowę - 132 głosy. Kilka dużych stanów zabierze stanowisko jeszcze w tym roku, w wielu innych porozumienie zostało przyjęte przez jedną z izb stanowych legislatury, ale upadło wyżej - zazwyczaj zawetowane przez republikańskich gubernatorów. Komitet Krajowy Partii Republikańskiej wyraźnie wypowiedział się przeciwko jakimkolwiek zmianom istniejącego systemu, odwołując się - a jakże - do woli Ojców Założycieli.

Politykom GOP warto przypomnieć, że od 1787 roku zmieniono sposób wyboru wiceprezydenta (12. poprawka) i senatorów (17. poprawka), przyznano prawo głosu czarnym (15. poprawka), kobietom (19. poprawka) i osiemnastolatkom (26. poprawka), zrezygnowano z cenzusu (lata 20. XIX wieku). Nie bardzo wiadomo zatem dlaczego nie można by podziękować czcigodnym elektorom. Zwłaszcza, że w badaniach opinii publicznej popiera to około 70% wyborców. Nie bardzo wierzę w to, że za cztery lata będzie już po systemie elektorskim, ale może chociaż w czasie kampanii wyborczej 2020 roku mieszkańcy Wyoming, Marylandu i Utah zobaczą wreszcie kandydatów na własne oczy.