Do wyborów tuż tuż, publikowane są ostatnie sondaże (ogólnokrajowe i te dotyczące Ohio). Gdyby opierać się tylko na nich, powinien wygrać Obama. Amerykanie uwielbiają jednak wróżyć zwycięstwo jednemu lub drugiemu kandydatowi na podstawie ludowych mądrości w rodzaju "zawsze wygrywa ten, który...". Oto uchylam przed Państwem rąbka tej "tajemnej wiedzy", która niczym kabała rzekomo pozwala przewidzieć wygraną.
1. Zawsze wygrywa wyższy kandydat.
Bzdura, oczywiście. Na 28 wyborów przeprowadzonych od 1900 roku wyżsi kandydaci wygrali 18 razy, niżsi 8, a w dwóch przypadkach byli tego samego wzrostu. Jeśli jednak wliczać w to wybory wcześniejsze, (kiedy wyborcy rzadko widywali na oczy kandydatów, a co dopiero obu naraz) to statystyki rozkładają się następująco: w 53% wygrywali wyżsi, w 39% niżsi. Czasami wybierano naprawdę niskich, a najwyższy kandydat w historii (wybory 1852 roku, generał Winfield Scott, mający 196 cm) przegrał z kretesem, tak więc wysoki wzrost nie gwarantuje sukcesu - o czym przekonali się i Al Gore, i John Kerry. Tak czy owak - Obama jest wyższy od McCaina, ale niższy od Romneya. Punkt dla tego ostatniego.
2. Zawsze wygrywa ten, który wyda więcej pieniędzy na kampanię.
Często, ale nie zawsze. W 2008 roku Obama zgromadził dwukrotnie więcej pieniędzy na kampanię niż McCain i wygrał, ale już Bob Dole przegrał z Clintonem w 1996 roku, choć na kampanię wydał więcej. Mimo to, wszyscy wydają się w to bezkrytycznie wierzyć i sztab Obamy nieustannie bombarduje swoich zwolenników mailami w których dramatycznym tonem obwieszcza, że Republikanie mają więcej pieniędzy niż Demokraci i wieszczy niechybną klęskę, jeśli nie wyśle się im co najmniej pięciu dolarów. Punkt dla Romneya.
3. Nie da się wygrać wyborów, jeśli przegra się w "swoim" stanie.
No więc da się, choć ostatnim, który tego dokonał był Richard Nixon. Wygrał w swojej rodzinnej Kalifornii, ale przegrał w Nowym Jorku, gdzie był zarejestrowany. Gdyby nie głosy na Florydzie, udałoby się to również Alowi Gore'owi, który w 2000 roku przegrał w Tennessee. Tak więc, dla Romneya - który od samego początku może zapomnieć o wygranej w Massachusetts - też jest jakaś nadzieja, ale mimo wszystko: punkt dla Obamy.
4. Prezydent zawsze przegrywa walkę o reelekcję, jeśli bezrobocie jest większe niż 7%
W trzech przypadkach na cztery owszem: Ford, Carter i Bush ojciec przegrali, ale już Reaganowi się udało, więc może i Obamie się powiedzie, choć bezrobocie w październiku wyniosło 7,9%. Punkt dla Romneya.
5. Prezydent zawsze przegrywa walkę o reelekcję, jeśli w badaniach opinii publicznej pozytywnie ocenia go mniej niż 50% badanych.
I znowu: zazwyczaj tak, ale nie zawsze, o czym najlepiej świadczy choćby przykład Harry'ego Trumana, którego approval ratings w 1948 roku wynosiły marne 39%. Poza tym ich wysokość nie przekłada się na wysokość wygranej - można mieć 66% i wygrać o kilka procent (jak Clinton) albo o kilkanaście (jak Nixon). Według ostatnich badań prezydenta Obamę pozytywnie ocena równo 50% badanych - niech zatem będzie punkt dla niego.
Reasumując: znaki na niebie i ziemi wskazywałyby jednak na wyższego i bogatszego Romneya, a nie na borykającego się z bezrobociem Obamę. Ale - jak doskonale wiadomo - na dwoje babka wróżyła, na świętego Hironima jest dysc, abo go ni ma. Wszystko i tak rozbije się o wróżbę ostatnią:
6. Żeby wygrać wybory, Republikanie muszą zdobyć Ohio.
Znowu to nieszczęsne Ohio. Bo jeszcze tak nie było, żeby Republikanin został prezydentem przegrywając w tym stanie. Czyli wracamy do punktu wyjścia, a ja dyskretnie odsyłam do ostatnich sondaży na temat, które wróżą... no właśnie, remis.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz