Nagrody Emmy rozdane. Porażka "Mad Menów" zupełnie niezrozumiała, ale za to cieszy sukces Julii Louis-Dreyfus i Julianne Moore. Pierwsza, za rolę wiceprezydent Seliny Meyer w Veep została najlepszą aktorką w serialu komediowym, a druga najlepszą aktorką w filmie telewizyjnym za rolę nieomal-wiceprezydent Sary Palin w Game Change. I like!
poniedziałek, 24 września 2012
niedziela, 23 września 2012
"Także także występują"
Ostatnim kandydatem spoza Partii Demokratycznej i Republikańskiej, który miał jakiekolwiek szanse na wygraną był Ted Roosevelt równo sto lat temu. Owszem, dwadzieścia lat temu Ross Perot zdobył prawie dwadzieścia procent głosów, ale nigdy nie miał szans na głosy w kolegium elektorskim.
Oto krótki przegląd "także także występujących" w tegorocznych wyborach prezydenckich.
- Gary Johnson, Partia Libertariańska. Były republikański gubernator Nowego Meksyku. Przegrawszy (surprise, surprise) walkę o nominację GOP, został kandydatem libertarian. Jak to oni, wyznaje zasadę, że im mniej państwa, tym lepiej. Jest przeciwny wojnom. popiera obniżenie podatków, cięcia wydatków (także wojskowych) i większe swobody obywatelskie: w tym równouprawnienie małżeństw homoseksualnych, prawo do aborcji i zalegalizowanie narkotyków. Od marihuany nie stroni, ale kawy i alkoholu nie pije.
- Największe sukcesy Libertarian: 1% w wyborach prezydenckich 1980 roku i 1 głos elektorski w roku 1972.
- Jill Stein, Partia Zielonych. Pani doktor z Massachussets. Walkę o nominację swojej partii wygrała m.in. z Roseanne Barr. Postuluje wprowadzenie "Zielonego Nowego Ładu" Popiera ją Noam Chomsky.
- Największe sukcesy Zielonych: 2,7% w wyborach prezydenckich w 2000 roku i prawdopodobnie odebranie zwycięstwa Alowi Gore'owi.
Ta dwójka została zarejestrowana w wystarczającej liczbie stanów by - przynajmniej w teorii - móc zdobyć 270 głosów elektorskich, ale lista kandydatów jest ZNACZNIE dłuższa. Oto co ciekawsi:
- Andre Barnett, Partia Reform, czyli była partia Rossa Perota. Były żołnierz i model, obecnie drobny przedsiębiorca. Umiarkowany konserwatysta. Po filmiku jakim zachęca do głosowania na siebie (i, co ważniejsze, do wpłacania datków) niewiele można powiedzieć o jego programie. Za to on sam wygląda w nim na bardzo smutnego - tak już chyba ma.
- Roseanne Barr - nie rezygnuje, nominowana przez Partię Pokoju i Wolności. Jej główny postulat: zakończenie wszystkich wojen, legalizacja marihuany, nacjonalizacja przemysłu i takie tam.
- Jack Fellure, Partia Prohibicji, istniejąca od roku 1869. Partia zdobywa od lat kilkaset głosów w całym kraju, ale i tak udało jej się podzielić. Powodem sporu jest fundusz powstały w latach 30., dający partii około 8 tysięcy dolarów rocznie. Fellure opowiada się - oczywiście - za wprowadzeniem prohibicji, ale nie tylko. Jest też za delegalizacją alkoholu, tytoniu, hazardu, pornografii i homoseksualizmu. Kandydat jest chyba bardzo strachliwy, bo w całym internecie jest tylko jedno jego zdjęcie, w dodatku zamazane.
- Peta Lindsay, Partia Socjalizmu i Wolności. Panna Lindsay nie ma jeszcze 35 lat, więc nie może zostać wybrana na prezydenta, ale może kandydować. Jej partia opowiada się za "przejęciem banków" i "zakończeniem kapitalizmu".
- Merlin Miller, Amerykańska Partia Trzeciej Drogi (A3P). Były producent filmowy z ewidentnie złymi doświadczeniami w Holywood, które jego zdaniem znajduje się pod kontrolą "żydowskich syjonistów". Założył firmę producencką tylko dla białych ludzi, do A3P też mogą należeć wyłącznie biali. Za to lubi się z Ahmadineżadem.
- Randall Terry, niezależny. Właściwie to interesuje go tylko aborcja. To znaczy walka z aborcją i Obamą.
Są też i kandydaci, którzy prowadzą "kampanię", choć nie znajdą się na karcie do głosowania w żadnym stanie, ale których można wpisywać (write-in):
- Nagi Kowboj czyli Robert Burck. Występuje na Times Square, udziela ślubów, jego wzorem jest Nancy Reagan, wierzy w życie pozaziemskie, określa się jako "bardzo konserwatywny". Swoją kandydaturę ogłosił już w 2010 roku, ale o jego kampanii wyborczej jakoś nie słychać.
- Da Vid, Partia Światła - "holistyczna partia nowego paradygmatu politycznego", "synteza partii Demokratycznej, Republikańskiej, Libertariańskiej i Zielonej", której głównym postulatem jest "synergia".
- Zwykły Joe "Malarz" Schriner. Z zawodu - uwaga - malarz pokojowy. Startuje od 2000 roku. Mistrz ciętego dowcipu i aforyzmu (Nigdy nie sikaj na ogrodzenie pod napięciem). "Zwykły człowiek, zdrowy rozsądek, niezwykłe rozwiązania" - na przykład podział dużych miast na mniejsze.
sobota, 22 września 2012
You don't know Joe
Proszę państwa, oto prawdziwy Moment of Zen. Umarłem ze śmiechu.
"I've seen Joe up close. (...) His big, strong... heart. I've heard the urgency in his voice..."
poniedziałek, 17 września 2012
"Disclosure"
Amerykanie to są jednak
utalentowani. Cztery lata temu mieliśmy Obama Girl, która
ciałem i duszą wspierała Baracka Obamę w jego walce o Biały Dom.
Poparcie prezydenta dla małżeństw homosekualnych zrobiło jednak
swoje. W tym roku mieliśmy już Obama Boy (gorszego,
przyznajmy, od Obama Girl), który też zadurzył się w Obamie, ale dopiero teraz pojawił się prawdziwy hit tej kampanii.
Oto piosenka Disclosure Full Frontal Freedom, samozwańczego anty-PAC, "koalicji
niezależnych artystów (...) chcących wykorzystać swój talent do tego, by (...) promować dyskurs publiczny". Niezależni - dobre sobie - ale nie da się ukryć, że zdolni, zaangażowani i ewidentnie opowiadający się za niemalże pełną jawnością.
Dbający o swój rozwój fizyczny panowie z Full Frontal Freedom wypominają Romneyowi Bain Capital, kłamstwa, niestałośc w poglądach, a przede wszystkim niepokazanie opinii publicznej wszystkiego:
You won't show what you're hiding down below
You have got to disclosure
Chodzi oczywiście o zeznania podatkowe.
PS: Piosenka wzorowana jest na What Makes You Beautiful, rzekomym hicie jakiegoś boysbandu o którym nigdy nie słyszałem, ale Disclosure znacznie lepsze - nie wspominając już o tym, że amerykańscy chłopcy są znacznie sympatyczniejsi niż brytyjski oryginał.
niedziela, 16 września 2012
Zabójczy uśmieszek
Historia prezydenckich kampanii zna takie przypadki. Kandydat - zazwyczaj gorzej stojący w sondażach i niezbyt charyzmatyczny - zostaje sfotografowany w niezręcznej sytuacji. I nie chodzi tu wcale o "przyłapanie w łóżku z żywym chłopakiem albo martwą dziewczyną", o nie, czasem wystarczy głupia mina.
W 1988 roku kandydat Demokratów, gubernator Massachusetts, Michael Dukakis, dał się sfilmować w czołgu. Choć dwa lata wcześniej zdjęcie Margaret Thatcher w podobnej sytuacji tylko pomogło utwierdzić jej wizerunek silnej przywódczyni, w przypadku Dukakisa efekt był zgoła odwrotny. W porównaniu z Bushem (ojcem), służącym jako pilot w czasie II wojny światowej, Dukakis - niski, z wymuszonym uśmieszkiem, wypadł - delikatnie rzecz ujmując - niezbyt korzystnie, a zdjęcie zyskało miano "Snoopy'ego w czołgu".
W 2004 roku inny kandydat z Massachusetts - senator John Kerry, również uważany za sztywniaka - padł ofiarą podobnego zabiegu. Sztab Busha syna wykorzystał film z surfującym Kerrym, żeby wytknąc mu jego rzekomą niestałość w poglądach, ale nie da się ukryć, że chodziło też o pokazanie senatora w niezręcznej sytuacji - kto bowiem wygląda mądrze uprawiając jakikolwiek sport?
Trzeba jednak uczciwie przyznać, że Kerry nie utrudniał Republikanom zadania - co i raz to pojawiały się niekorzystne zdjęcia senatora - a to na polowaniu, a to z taką czy inną piłką, a to wreszcie w stroju NASA, w którym - zdaniem niektórych Republikanów - przypominał Woody'ego Allena w stroju spermy plemnika z Wszystko co chcielibyście wiedzieć o seksie...
Teraz, do galerii niezręcznych kandydatów z Massachusetts dumnie dołącza kolejny. Mitt Romney skrytykował Obamę za wydarzenia na Bliskim Wschodzie i śmierć amerykańskiego ambasadora w Libii. Kiedy skończył wystąpienie, na jego twarzy widniał słynny już uśmieszek.
Nie wiadomo czy był to uśmieszek zadowolenia z siebie, że dokopało się prezydentowi (niestosowny, zważywszy na okoliczności), czy raczej nerwowy uśmiech kandydata, który nie lubi publicznych przemówień i ewidentnie źle się czuje w roli mówcy. Po roku patrzenia na Romneya wydaje mi się, że raczej to drugie - Romney jest najbardziej niezręcznym w sytuacjach publicznych kandydatem od czasów Richarda Nixona. Publiczne wystąpienia sprawiają mu niemal fizyczny ból, a maskowanie ich uśmieszkami i nerwowym chichotem tylko pogarsza sytuację.
Tak czy owak, damage is done - w internecie natychmiast pojawiły się memy Smirking MItt Walking Away From Stuff - w dużej mierze zresztą bardzo kiepskie, ale to już nie ma znaczenia. Zdjęcie przejdzie zapewne do historii prezydenckich kampanii, na błędach Romneya uczyć się będą przyszli kandydaci.
Co nie oznacza, oczywiście, że zdjęcie z uśmieszkiem będzie miało jakikolwiek realny wpływ na wyniki wyborów. Jak ujął to sam Dukakis - "gdybyśmy prowadzili porządną kampanię, (zdjęcie w czołgu) nie miałoby żadnego znaczenia". Otóż to.
Co nie oznacza, oczywiście, że zdjęcie z uśmieszkiem będzie miało jakikolwiek realny wpływ na wyniki wyborów. Jak ujął to sam Dukakis - "gdybyśmy prowadzili porządną kampanię, (zdjęcie w czołgu) nie miałoby żadnego znaczenia". Otóż to.
Etykiety:
1988,
2004,
2012,
Barack Obama,
charyzma,
George H. W. Bush,
George W. Bush,
John Kerry,
mem,
Michael Dukakis,
Mitt Romney,
Richard Nixon,
uśmieszek,
wybory
piątek, 14 września 2012
Lincoln Spielberga nadchodzi
We wszystkich sondażach i badaniach Abraham Lincoln jest zgodnie uznawany za największego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co do tego zgodni są zarówno historycy, jak i zwykli Amerykanie. Lincoln przoduje też zapewne (a na pewno jest w czołówce) pod względem występowania w kulturze popularnej. Pierwszy film o Lincolnie powstał już w roku 1908, a parę lat później Abe pojawił się w niemych Narodzinach narodu D. W. Griffitha. Od czasów Henry'ego Fondy w Młodym panu Lincolnie bywało jednak różnie, głównie, zresztą, w telewizji - ilość niekoniecznie przekładała się na jakość, podobnie jak nieustannie nabożne podejście do "męczennika demokracji".
Od pewnego czasu mamy do czynienia w temacie Lincolna z widocznym wzmożeniem: dwa lata temu Robert Redford nakręcił The Conspirator; w tym roku mieliśmy już Abrahama Lincolna: Łowcę Wampirów, swój film o młodości Abe'a przygotowuje podobno Terrence Malick. Tymczasem w listopadzie do kin wchodzi Lincoln Stevena Spielberga, o którym to filmie słyszymy już od dobrych kilku lat - najpierw prezydenta miał grać Liam Neeson, ale zastąpił go Daniel Day-Lewis. Zmienił się też scenarzysta - ostatecznie został nim Tony Kushner, twórca fantastycznych Aniołów w Ameryce, co dawało nadzieję na to, że film nie stanie się kolejną hagiografią "uczciwego Abe'a".
Na oceny przyjdzie czas w listopadzie, rzecz jasna, ale póki co trailer nie daje w tej kwestii, niestety, zbytnich powodów do optymizmu. Choć Oskary ma pewnie murowane.
czwartek, 6 września 2012
W konwencji potlaczu
H. L. Mencken, jeden z najlepszych amerykańskich satyryków XX wieku, łojący po równo Republikanów, Demokratów i cały system polityczny Stanów Zjednoczonych, tak pisał w 1924 roku:
Pod pewnymi względami konwencja wyborcza przypomina publiczną egzekucję. Jest wulgarna, jest paskudna, jest głupia. Jest nużaca, uderza zarówno w ośrodek wyższych czynności mózgowych, jak i w gluteus maximus (czyli "w tyłek", przyp. P.T.), a jednak jest w jakiś sposób urocza".
Pisał to w czasach, kiedy konwencje partyjne miały jeszcze realne znaczenie, to właśnie w ich trakcie wybierano kandydata danej partii na urząd prezydenta. To prawda, że odbywało się to nierzadko w brzydki sposób, metodą zakulisowych transakcji, często po żmudnych, wielodniowych głosowaniach (szczególnie skłonni byli do tego Demokraci) ale przynajmniej wynik konwencji nie był oczywisty.
Dziś nazwisko kandydata - zwycięzcy partyjnych prawyborów - znane jest już zazwyczaj parę miesięcy wcześniej. Ostatnie konwencje, co do których wyników były jakiekolwiek wątpliwości, miały miejsce w latach 1976 (u Republikanów, kiedy Ronald Reagan spróbował odebrać nominację urzędującemu prezydentowi Fordowi) i 1980 (gdy Ted Kennedy próbował tego samego z Carterem). Kiedyś w trakcie konwencji ogłaszano przynajmniej nazwisko kandydata na wiceprezydenta, ale od lat 80. również odbywa się to wcześniej.
Konwencje są teraz wyłącznie spektaklem, wydarzeniem polityczno-rozrywkowym, które jest niestety boleśnie przewidywalne (gratki takie, jak wystąpienie Clinta Eastwooda, nie zdarzają się często). Wiadomo, że wystąpi cała plejada mówców, mająca pokazać wewnętrzną różnorodność partii (zadanie znacznie trudniejsze dla GOP). Wiadomo, że wystąpi "kluczowy mówca", który nakreśli osnowę kampanii wyborczej i program partii. Wiadomo, że będą przemawiać żony kandydatów, mające ich rzekomo "uczłowieczać". Wreszcie, wiadomo, że na końcu wystąpi sam kandydat, przyjmie nominację, wygłosi przemówienie, zabrzmi muzyka i wszyscy rozjadą się do domów bardzo z siebie zadowoleni.
Pierwsze na myśl przychodzi skojarzenie z potlaczem - indiańskim rytuałem trwonienia przez gospodarza dóbr, żeby zachować swój prestiż. Republikanie i Demokraci co cztery lata wyrzucają miliony dolarów w błoto tylko po to, by pokazać, że mogą sobie na to pozwolić.
Uwaga jaką media poświęcają konwencjom (w sumie około 15 tysięcy [sic!] dziennikarzy na każdej z nich) jest zupełnie niewspółmierna do ich rzeczywistego znaczenia, ale znakomicie pokazuje wzajemną, perwersyjną zależność polityki i przemysłu informacyjno-rozrywkowego. Żywot CNN, MSNBC czy Fox News zależy m.in. od właśnie takich wydarzeń jak konwencje partyjne. Dziennikarze analizują każdą kolejną, choćby najbardziej banalną mowę i rozpływają się nad przemówieniami Ann Romney i Michelle Obamy, które niewiele różniły się od wystąpień innych żon kandydatów w ostatnich dekadach ("mój mąż jest fantastycznym człowiekiem i będzie/jest świetnym prezydentem"). Szczyty absurdu osiąga CNN, gdzie Wolf Blitzer każdą kolejną mowę określa mianem "historycznej", "wielkiej" albo przynajmniej "solidnej", a jakiś inny facet podłącza grupce widzów kabelki i mierzy ich reakcje na kolejne przemówienia. W tym roku przynajmniej odbyło się bez hologramów.
Konwencje mają, tak naprawdę, jeden wymierny cel. Są okazją do zaprezentowania się dla obiecujących i ambitnych polityków obu partii. To właśnie świetne przemówienie na konwencji w 2004 roku Baracka Obamy, podówczas zaledwie kandydata na senatora, rozpoczęło jego błyskawiczną karierę. W tym roku tak Republikanie, jak i Demokraci wspominali od czasu do czasu o kandydatach swoich partii (Demokraci trochę częściej Obamę, niż Republikanie Romneya), ale zazwyczaj - niczym dżentelmeni ze skeczu Monty Pythona - licytowali się, kto miał za młodu gorzej i biedniej, a także opowiadali o swoich osiągnięciach, przygotowując się na rok 2016.
Choć w Tampie Republikanie musieli oficjalnie deklarować wiarę w to, że za cztery lata prezydent Romney będzie ubiegał się o reelekcję - przemówienia Chrisa Christiego, Marco Rubio, Scotta Walkera czy nawet Paula Ryana były lepsze od mowy Romneya i - co ważniejsze - znacznie bardziej ekscytowały delegatów.
W Charlotte nie brakowało kandydatów do nominacji Demokratów w 2016 roku, choć faworytką jest wciąż Hillary, która sama pewnie nie wie czy będzie startować ponownie. Byli ci, o których mówi się od dawna: gubernator Maryland Martin O'Malley (alias Tommy Carcetti) i senator z Wirginii Mark Warner, jak i newcomers, jak Julian Castro (kolejny, po Rubio, "latynoski Obama"), burmistrz San Antonio w Teksasie czy Cory Booker, burmistrz Newark w New Jersey.
Innymi słowy, konwencje nie są niczym więcej, jak tylko showing off & jerking off równocześnie: pokazywaniem się, puszeniem się kandydatów, przyszłych kandydatów, sponsorów etc., a także wzajemną masturbacją emocjonalną członków partii, pławieniem się we własnej spaniałości i słuszności, zakończoną - symbolicznie - wypuszczeniem w powietrze tysięcy balonów w kolorach narodowych. Wszystko to, w rozsądnych ilościach jest w porządku, ale co za dużo, to niezdrowo. Ponieważ zaś liczba widzów konwencji konsekwentnie spada, wydaje się, że amerykańscy widzowie zdają się - na szczęście - myśleć tak samo.
Zwyczaje umierają jednak bardzo powoli i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miano nam (i sobie) oszczędzić kolejnych potlaczy.
PS: Czwartkowe wystąpienia na konwencji Demokratów jeszcze przed nami, ale nie wydaje się, żeby Scarlett Johansson i Natalie Portman powiedziały coś szczególnie ciekawego. Joe Biden może niczego nie chlapnie, a przemówienie Obamy będzie pewnie dobre, choć może nie aż tak ekscytujące jak mowa Billa Clintona. Aha, co ciekawe, po wystąpieniu prezydenta podobno mają nie wypuszczać balonów.
Etykiety:
2012,
2016,
Barack Obama,
Charlotte,
Chris Christie,
CNN,
Demokraci,
Fox News,
Hillary Clinton,
Julian Castro,
konwencja,
Marco Rubio,
Martin O'Malley,
Michelle Obama,
Paul Ryan,
potlacz,
Republikanie,
Tampa,
wybory
Z półobrotu
W przerwie między konwencjami trafiłem na wstrząsającą wiadomość od państwa Norrisów. Pod rządami Obamy Ameryka
"zmierza w kierunku socjalizmu albo czegoś ZNACZNIE GORSZEGO".
a reelekcja Obamy będzie oznaczać "pierwszy krok w stronę tysiąca lat ciemności", co zresztą jest cytatem z Reagana, który w 1964 roku ostrzegał przed wyborem Johnsona. LBJ wygrał w cuglach.
sobota, 1 września 2012
Stary człowiek i krzesło
Choć organizatorzy republikańskiej konwencji w Tampie zrezygnowali z hologramu Ronalda Reagana, obawiając się, że może przyćmić wystąpienie Mitta Romneya (a może chcąc uniknąć ewentualnych porównań z rozmową Imperatora z Vaderem?), ostatni dzień tegorocznej konwencji Republikanów i tak przejdzie do historii. W czwartek odbył się bowiem najdziwniejszy performance amerykańskiej polityki ostatnich lat: Clint Eastwood rozmawiał z pustym krzesłem, które miało reprezentować Obamę.
Rozmawiał nie jest chyba dobrym określeniem - Eastwood bez przerwy pokrzykiwał na krzesło, pomstując na politykę gospodarczą Obamy, na niespełnione obietnice, na zamknięcie Guantanamo, a nawet na to, że Stany Zjednoczone zaczęły wojnę w Afganistanie (sic).
Krzesło musiało odpowiadać szacownemu aktorowi dość niegrzecznie:
"Co mam powiedzieć Romneyowi? Nie mogę mu tego powiedzieć! (...) Sam mu to powiedz. Chyba całkiem zwariowałeś".
Za sprawą mowy Eastwooda stał się istny cud - komentatorzy Fox News zaniemówili. En masse postanowili nie wypowiadać się na temat performance'u Eastwooda i skupili się na wystąpieniu Mitta Romneya, który - wyobraźcie sobie Państwo - także przemawiał w Tampie, mówiąc o wolności, optymizmie, niespełnionych obietnicach Obamy, o tym jak Republikanie chcieli mu rzekomo pomóc (sic!) i -oczywiście - o swojej matce.
W odpowiedzi na "rozmowę z krzesłem" internet zawrzał, dając początek nowym memom: z "niewidzialnym Obamą", a także z pustymi krzesłami/fotelami/tronami etc., które zyskały zbiorczą nazwę "eastwoodingu". Niestety, oprócz tego pojawiły się żarty z wieku Eastwooda, jego źle dobranych leków etc., zrównujące Eastwooda z ""szalonymi białymi staruszkami", którzy rzekomo stanowią trzon GOP. Owszem, Eastwood jest z przekonania konserwatystą, ale daleko mu do fanatyzmu dzisiejszego republikańskiego mainstreamu, o czym pisałem miesiąc temu. Ma też pełne prawo do wyrażania swoich poglądów i popierania swojego kandydata.
Nie da się jednak ukryć, że przemówienie Eastwooda w Tampie było naprawdę dziwne, nieśmieszne i w sumie dość smutne - i nie jest to wyłącznie opinia zwolenników Obamy. Byłoby jednak bardzo źle, gdyby ten świetny aktor i reżyser został sprowadzony tylko do roli karykatury i w pamięci dzisiejszych nastolatków zapisał się wyłącznie jako "szalony staruszek, który wrzeszczy na krzesło". Lepiej zatem zrobić tak, jak Fox News (nie sądziłem, że kiedyś to powiem) - zobaczyć (całość poniżej) i nie drążyć tematu.
Subskrybuj:
Posty (Atom)