We wszystkich sondażach i badaniach Abraham Lincoln jest zgodnie uznawany za największego prezydenta Stanów Zjednoczonych. Co do tego zgodni są zarówno historycy, jak i zwykli Amerykanie. Lincoln przoduje też zapewne (a na pewno jest w czołówce) pod względem występowania w kulturze popularnej. Pierwszy film o Lincolnie powstał już w roku 1908, a parę lat później Abe pojawił się w niemych Narodzinach narodu D. W. Griffitha. Od czasów Henry'ego Fondy w Młodym panu Lincolnie bywało jednak różnie, głównie, zresztą, w telewizji - ilość niekoniecznie przekładała się na jakość, podobnie jak nieustannie nabożne podejście do "męczennika demokracji".
Od pewnego czasu mamy do czynienia w temacie Lincolna z widocznym wzmożeniem: dwa lata temu Robert Redford nakręcił The Conspirator; w tym roku mieliśmy już Abrahama Lincolna: Łowcę Wampirów, swój film o młodości Abe'a przygotowuje podobno Terrence Malick. Tymczasem w listopadzie do kin wchodzi Lincoln Stevena Spielberga, o którym to filmie słyszymy już od dobrych kilku lat - najpierw prezydenta miał grać Liam Neeson, ale zastąpił go Daniel Day-Lewis. Zmienił się też scenarzysta - ostatecznie został nim Tony Kushner, twórca fantastycznych Aniołów w Ameryce, co dawało nadzieję na to, że film nie stanie się kolejną hagiografią "uczciwego Abe'a".
Na oceny przyjdzie czas w listopadzie, rzecz jasna, ale póki co trailer nie daje w tej kwestii, niestety, zbytnich powodów do optymizmu. Choć Oskary ma pewnie murowane.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz