wtorek, 13 marca 2012

"Game Change" czyli "Nie chcę już wracać na Alaskę"



8 marca w amerykańskim HBO miała miejsce premiera „Game Change” (po polsku powinno by chyba nosić tytuł „Punkt zwrotny”), oczekiwanego od dawna filmu o amerykańskiej kampanii prezydenckiej w 2008 roku, na podstawie bestsellerowej – ale przede wszystkim opartej na bardzo dokładnym researchu – książce Johna Heilemanna i Marka Halperina.

Jay Roach nie jest może wielkim reżyserem (Austiny Powersy i „Poznaj moich rodziców”), ale w 2008 roku wykonał bardzo dobrą robotę przy „Recount” (po polsku „Decydujący głos”), opowiadającym o kontrowersyjnym przeliczaniu głosów na Florydzie przy okazji wyborów prezydenckich z roku 2000 i widać, że dobrze czuje się w filmach opowiadających o procesie politycznym jako żywiole. Unika przy tym parodii, w którą łatwo było popaść, kręcąc film o Sarze Palin, „Hockey Mom”, „Mamie Grizzly”, która widzi Rosję z okna swojego domu.

Film od samego początku wzbudzał kontrowersje, ale tak już jest z każdym obrazem okołopolitycznym, dotyczącym prawdziwych postaci (przypominam co się działo przy okazji „The Reagans” w 2003 roku oraz miniserialu „The Kennedys” z 2011). Wszyscy mają coś za złe, dysponują własną, „prawdziwszą” wersją wydarzeń, nikomu nie podoba się to w jaki sposób został przedstawiony etc. Taki Newt Gingrich uważa, na przykład, że jeśli miałby powstać film o jego karierze (a byłby to zaiste film na miarę szekspirowskiej tragedii), to mógłby go zagrać Brad Pitt (sic). Nic zatem dziwnego, że Sarah Palin i John McCain już na wstępie zadeklarowali, że filmu nie mają zamiaru oglądać, gdyż jest pełen uprzedzeń, przeinaczeń i pomówień. No cóż, własną wersję tego, jak wyglądała tamta kampania wyborcza Palin zawarła w książce „Going Rogue” (po polsku coś w rodzaju „Zrywając się z łańcucha” – kolejny przykład tego, że amerykański język polityki trzeba po polsku często oddawać opisowo) i zasadniczo różni się ona od tej, którą zaprezentowali Heilemann i Halperin, ale kiedy Sarah zobaczy „Game Change” (a jestem tego pewien), może się bardzo zdziwić.

W przypadku polityków doskonale znanych ze zdjęć, cała sztuka polega mniej przede wszystkim na wiarygodnym oddaniu „ducha” postaci – jak zrobili to, na przykład, Frank Langella i Anthony Hopkins z Richardem Nixonem. Choć nie byli do niego podobni fizycznie, wiarygodnie oddali nie tylko jego manieryzmy, ale przede wszystkim jego brak pewności siebie i narastającą paranoję. Do dziś myślałem, że nikt nie jest w stanie zagrać Palin lepiej od Tiny Fey z „Saturday Night Live”, ale Julianne Moore jest niesamowita – tak jak w przypadku Fey, w grę wchodzi także podobieństwo fizyczne, ale miny, akcent, sposób mówienia sprawiają, że Moore nie tylko wygląda, ale też brzmi jak najprawdziwsza Sarah Palin. W kilku scenach, w której tylko słyszymy ją w słuchawce telefonu, staje się to wręcz niesamowite, uncanny. Granica między fikcją (czytaj: tym, czego nie widzieliśmy wcześniej na własne oczy), a prawdą (tym co widzieliśmy w telewizji cztery lata temu) zaciera się, zresztą, w „Game Change” wielokrotnie. Kilka razy widzimy i słuchamy Baracka Obamy, Sarah Palin (Julianne Moore) debatuje z Joe Bidenem (Joe Biden), na ekranie ciągle pojawiają się czołowi amerykańscy dziennikarze telewizyjni, a sam film spina klamra – wywiad, który Anderson Cooper przeprowadza ze Stevem Schmidtem (Woody Harrelson), menadżerem kampanii Johna McCaina (Ed Harris).

Także duża część dialogów nie jest fikcją, choć, jak zawsze, kontekst zmienia bardzo wiele. Proponuję Państwu obejrzeć sobie trzy wersje słynnego już wywiadu przeprowadzonego z Palin przez Katie Couric, tego w którym tłumaczyła w jaki sposób geograficzna bliskość Alaski i Rosji przekłada się na jej doświadczenie w polityce zagranicznej: oryginalny; z Tiną Fey i z Julianne Moore. Słowa są te same, ale widzimy trzy różne postaci, odpowiednio: niedoświadczoną, plączącą się w odpowiedziach polityk; słodką idiotkę; kobietę niemal na skraju załamania nerwowego.



Filmowej Sarze Palin daleko do karykatury, choć oczywiście nie sposób nie uśmiechać się, kiedy Palin/Moore ukazuje nam ogrom swojej niewiedzy na temat świata („John McCain będzie dążył do otwartego dialogu z Królową”) czy kiedy z uporem maniaka nazywa senatora Bidena „O'Bidenem”. Julianne Moore pokazuje ją jednak ze współczuciem i zrozumieniem, jako kochającą matkę i żonę, tęskniącą za rodziną, wtłaczaną przez ludzi ze sztabu McCaina w gorset (dosłownie), którego nie chce nosić. Palin cierpi, gdyż przerasta ją sytuacja w której się znalazła, ale w dużej mierze sama jest sobie winna. Zgadza się kandydować, choć wie, że oczekuje się od niej przede wszystkim odgrywania roli atrakcyjnej „kukiełki”. Kiedy jednak odkrywa, że tłumy ją uwielbiają (i to bardziej niż McCaina), a ona uwielbia ich uwielbienie, zmienia się w rasowego polityka. Gdy szepcze do Schmidta „Musimy to wygrać. Nie chcę już wracać na Alaskę” i puszcza do niego oko, wiemy już, że Mama Grizzly poczuła zew krwi (ego? pieniędzy?) i nie wycofa się do swojej gawry.

Tytułowa „Game Change” odnosi się bowiem nie tylko do dynamiki kampanii, którą pojawienie się Sary Palin zaiste zmieniło, choć nie trwale. John McCain od samego początku miał pod górkę, a jego szanse na wygranie wyborów malały z miesiąca na miesiąc – odchodzący prezydent z jego własnej partii zostawiał kraj z dwiema kiepsko wyglądającymi wojnami i największym kryzysem finansowym od wielu lat. Wybór na wiceprezydencką kandydatkę Sary Palin poprawił jego notowania wśród kobiet i rozgrzał konserwatywną „bazę”, nieufną wobec uchodzącego za centrystę senatora, ale coraz bardziej oczywiste dla wszystkich niedoświadczenie Palin sprawiło, że McCain stracił głos niezależnych, zaniepokojonych tym, że gubernator Alaski znajdzie się „jedno uderzenie serca 72-latka” od prezydentury. Biden może czasem chlapnąć coś równie głupiego (i robi to konsekwentnie od dziesięcioleci), ale nie można zarzucić mu niewiedzy.

Z perspektywy kilku lat widać jednak, że pojawienie się Palin stało się prawdziwym „punktem zwrotnym” dopiero później – ale najszybciej zrozumiała to ona sama. Kiedy kampania 2008 roku dobiegała końca i wygrana Obamy stawała się coraz bardziej oczywista, Palin zaczęła działać na własną rękę. Na gruzach kampanii McCaina zaczęła budować własną pozycję nowej liderki Partii Republikańskiej. „Ona jest najlepszą aktorką amerykańskiej polityki”, mówi o niej Schmidt i sama Sarah zaczyna wierzyć w to, że może zostać „nowym Reaganem” – może nie najbystrzejszym jabłuszkiem w koszyczku, ale kochanym przez Amerykanów (przynajmniej tych „prawdziwych”), mesjaszem GOP. Jak wiemy, Palin rzeczywiście przyczyniła się do transformacji partii, choć nie tak, jak chciałby tego McCain, który po przegranej kampanii przestrzega ją, żeby nie dała się wciągnąć prawicowym ekstremistom: „Jeśli im na to pozwolisz, zniszczą partię”. Z ust człowieka, który w ciągu kilku lat niemal we wszystkim sprzeniewierzył się swoim umiarkowanych przekonań brzmi to, oczywiście, ironicznie, ale proroczo. Sarah Palin stała się liderką radykałów z Tea Party, którzy pomogli GOP wygrać wybory do Kongresu w roku 2010, ale ostatecznie wzięli partię na zakładnika. Centryści albo odeszli (Olympia Snowe), albo przestali nimi być (McCain), partia jest bardziej na prawo niż kiedykolwiek i coraz bardziej przypomina psa goniącego własny ogon – wystarczy przyjrzeć się trwającym właśnie prawyborom. Jedną z osób za to odpowiedzialnych jest właśnie Sarah Palin.

„Idy marcowe” Clooneya nie są złym filmem, ale to „Game Change” jest dla mnie politycznym filmem tego sezonu. Po raz kolejny okazuje się, że najciekawsze scenariusze dla amerykańskiego kina okołopolitycznego pisze samo życie. Naiwne rozczarowanie polityką Ryana Goslinga (ach, ja nieszczęsny, a więc polityka jest brudna! Eheu!) jest niczym w porównaniu z rozczarowaniem starego wyjadacza, Woody'ego Harrelsona, który pojmuje, że stał się doktorem Frankensteinem – stworzył potwora i stracił nad nim wszelką kontrolę. W przeciwieństwie do „Idów marcowych” „Game Change” nie popada w tanią publicystykę i biadolenie nad tym, jak obecny proces polityczny, 24-godzinne media, niszczą politykę i zamieniają w rozrywkę, „zły reality-show”. Tak jak poprzednie polityczno-historyczne filmy HBO – „Path to War” (o wojnie w Wietnamie i prezydencie Johnsonie), wspomniany „Recount” czy „The Special Relationship” (o relacji Tony Blaira z Billem Clintonem), pokazują coś więcej – coś, co z braku lepszego określenia należałoby nazwać „ludzkim wymiarem polityki”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz