H. L. Mencken, jeden z najlepszych amerykańskich satyryków XX wieku, łojący po równo Republikanów, Demokratów i cały system polityczny Stanów Zjednoczonych, tak pisał w 1924 roku:
Pod pewnymi względami konwencja wyborcza przypomina publiczną egzekucję. Jest wulgarna, jest paskudna, jest głupia. Jest nużaca, uderza zarówno w ośrodek wyższych czynności mózgowych, jak i w gluteus maximus (czyli "w tyłek", przyp. P.T.), a jednak jest w jakiś sposób urocza".
Pisał to w czasach, kiedy konwencje partyjne miały jeszcze realne znaczenie, to właśnie w ich trakcie wybierano kandydata danej partii na urząd prezydenta. To prawda, że odbywało się to nierzadko w brzydki sposób, metodą zakulisowych transakcji, często po żmudnych, wielodniowych głosowaniach (szczególnie skłonni byli do tego Demokraci) ale przynajmniej wynik konwencji nie był oczywisty.
Dziś nazwisko kandydata - zwycięzcy partyjnych prawyborów - znane jest już zazwyczaj parę miesięcy wcześniej. Ostatnie konwencje, co do których wyników były jakiekolwiek wątpliwości, miały miejsce w latach 1976 (u Republikanów, kiedy Ronald Reagan spróbował odebrać nominację urzędującemu prezydentowi Fordowi) i 1980 (gdy Ted Kennedy próbował tego samego z Carterem). Kiedyś w trakcie konwencji ogłaszano przynajmniej nazwisko kandydata na wiceprezydenta, ale od lat 80. również odbywa się to wcześniej.
Konwencje są teraz wyłącznie spektaklem, wydarzeniem polityczno-rozrywkowym, które jest niestety boleśnie przewidywalne (gratki takie, jak wystąpienie Clinta Eastwooda, nie zdarzają się często). Wiadomo, że wystąpi cała plejada mówców, mająca pokazać wewnętrzną różnorodność partii (zadanie znacznie trudniejsze dla GOP). Wiadomo, że wystąpi "kluczowy mówca", który nakreśli osnowę kampanii wyborczej i program partii. Wiadomo, że będą przemawiać żony kandydatów, mające ich rzekomo "uczłowieczać". Wreszcie, wiadomo, że na końcu wystąpi sam kandydat, przyjmie nominację, wygłosi przemówienie, zabrzmi muzyka i wszyscy rozjadą się do domów bardzo z siebie zadowoleni.
Pierwsze na myśl przychodzi skojarzenie z potlaczem - indiańskim rytuałem trwonienia przez gospodarza dóbr, żeby zachować swój prestiż. Republikanie i Demokraci co cztery lata wyrzucają miliony dolarów w błoto tylko po to, by pokazać, że mogą sobie na to pozwolić.
Uwaga jaką media poświęcają konwencjom (w sumie około 15 tysięcy [sic!] dziennikarzy na każdej z nich) jest zupełnie niewspółmierna do ich rzeczywistego znaczenia, ale znakomicie pokazuje wzajemną, perwersyjną zależność polityki i przemysłu informacyjno-rozrywkowego. Żywot CNN, MSNBC czy Fox News zależy m.in. od właśnie takich wydarzeń jak konwencje partyjne. Dziennikarze analizują każdą kolejną, choćby najbardziej banalną mowę i rozpływają się nad przemówieniami Ann Romney i Michelle Obamy, które niewiele różniły się od wystąpień innych żon kandydatów w ostatnich dekadach ("mój mąż jest fantastycznym człowiekiem i będzie/jest świetnym prezydentem"). Szczyty absurdu osiąga CNN, gdzie Wolf Blitzer każdą kolejną mowę określa mianem "historycznej", "wielkiej" albo przynajmniej "solidnej", a jakiś inny facet podłącza grupce widzów kabelki i mierzy ich reakcje na kolejne przemówienia. W tym roku przynajmniej odbyło się bez hologramów.
Konwencje mają, tak naprawdę, jeden wymierny cel. Są okazją do zaprezentowania się dla obiecujących i ambitnych polityków obu partii. To właśnie świetne przemówienie na konwencji w 2004 roku Baracka Obamy, podówczas zaledwie kandydata na senatora, rozpoczęło jego błyskawiczną karierę. W tym roku tak Republikanie, jak i Demokraci wspominali od czasu do czasu o kandydatach swoich partii (Demokraci trochę częściej Obamę, niż Republikanie Romneya), ale zazwyczaj - niczym dżentelmeni ze skeczu Monty Pythona - licytowali się, kto miał za młodu gorzej i biedniej, a także opowiadali o swoich osiągnięciach, przygotowując się na rok 2016.
Choć w Tampie Republikanie musieli oficjalnie deklarować wiarę w to, że za cztery lata prezydent Romney będzie ubiegał się o reelekcję - przemówienia Chrisa Christiego, Marco Rubio, Scotta Walkera czy nawet Paula Ryana były lepsze od mowy Romneya i - co ważniejsze - znacznie bardziej ekscytowały delegatów.
W Charlotte nie brakowało kandydatów do nominacji Demokratów w 2016 roku, choć faworytką jest wciąż Hillary, która sama pewnie nie wie czy będzie startować ponownie. Byli ci, o których mówi się od dawna: gubernator Maryland Martin O'Malley (alias Tommy Carcetti) i senator z Wirginii Mark Warner, jak i newcomers, jak Julian Castro (kolejny, po Rubio, "latynoski Obama"), burmistrz San Antonio w Teksasie czy Cory Booker, burmistrz Newark w New Jersey.
Innymi słowy, konwencje nie są niczym więcej, jak tylko showing off & jerking off równocześnie: pokazywaniem się, puszeniem się kandydatów, przyszłych kandydatów, sponsorów etc., a także wzajemną masturbacją emocjonalną członków partii, pławieniem się we własnej spaniałości i słuszności, zakończoną - symbolicznie - wypuszczeniem w powietrze tysięcy balonów w kolorach narodowych. Wszystko to, w rozsądnych ilościach jest w porządku, ale co za dużo, to niezdrowo. Ponieważ zaś liczba widzów konwencji konsekwentnie spada, wydaje się, że amerykańscy widzowie zdają się - na szczęście - myśleć tak samo.
Zwyczaje umierają jednak bardzo powoli i nic nie wskazuje na to, by w najbliższym czasie miano nam (i sobie) oszczędzić kolejnych potlaczy.
PS: Czwartkowe wystąpienia na konwencji Demokratów jeszcze przed nami, ale nie wydaje się, żeby Scarlett Johansson i Natalie Portman powiedziały coś szczególnie ciekawego. Joe Biden może niczego nie chlapnie, a przemówienie Obamy będzie pewnie dobre, choć może nie aż tak ekscytujące jak mowa Billa Clintona. Aha, co ciekawe, po wystąpieniu prezydenta podobno mają nie wypuszczać balonów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz