Postanowiłem okazać się łotrem
I próżną radość dni tych znienawidzić,
Knuję więc spiski i zastawiam sidła;
Groźbą fałszywą, obmową i snami*.
Było oczywiste, że amerykańska wersja House of Cards będzie różnić się od swojego brytyjskiego pierwowzoru. Inne miejsce i inny czas wymagają innych bohaterów oraz innych metod. To, co nie uległo zmianie, to wizja polityki jako szekspirowskiego dramatu zaludnionego przez postaci równie amoralne, co fascynujące.
Francis Urquhart [MP] był siwowłosym, arystokratycznym konserwatystą. Francis "Frank" Underwood [Rep.] jest od niego młodszy, pochodzi z nizin społecznych Karoliny Południowej i jest Demokratą. Polityczne afiliacje nie mają jednak większego znaczenia - obu Francisom chodzi nie o realizowanie lewicowego czy prawicowego programu politycznego, ale o władzę.
Urquhart chciał zemścić się na premierze i zastąpić go na Downing Street - Underwood planuje zemstę na prezydencie, który obiecał mianować go sekretarzem stanu, ale po wyborach zmienił zdanie. Ponieważ mimo wszystko łatwiej zostać brytyjskim premierem niż amerykańskim prezydentem, Underwoodowi zajmie to o sezon dłużej i, z konieczności, zastosuje do tego inne metody niż jego angielski pierwowzór.
Oba seriale różnią się także wizualnie. W porównaniu z brytyjską wersją amerykańska jest znacznie mroczniejsza, zgodnie z tonem, który ustanowił reżyser dwóch pierwszych odcinków (i jeden z producentów całości), mistrz ponurych thrillerów, David Fincher. Wszystko spowite jest półmrokiem, rozświetlanym jedynie przez tak lubiane przez Finchera złotomiodowe światło.
Kevin Spacey jako Underwood jest - i trzeba to powiedzieć bez ogródek - fenomenalny. Śmiertelnie poważny, niemal wyprany z emocji, okazjonalnie pozwalający sobie na ironię lub wybuchy wściekłości, kiedy rzeczy nie idą zgodnie z jego planem. Dorównuje mu jednak posągowo piękna Robin Wright w roli Claire, jego żony, która w tej wersji HoC jest postacią równie istotną, a emocjonalnie chyba nawet bardziej interesującą. Francis się nie zmienia, nie spodziewam się po nim niespodzianek w kolejnej serii (seriach?) - po Claire, owszem.
Mimo, iż większość recenzentów pieje z zachwytu nad "realistycznym obrazem waszyngtońskiej polityki", wydaje mi się, że zwiódł ich dopracowany sztafaż, np. pojawiający się w tle autentyczni dziennikarze (głównie CNN), dający złudzenie oglądania "tu i teraz", prawdziwych "trzewi polityki". Sądzę jednak, żeby House of Cards wcale do tego nie pretenduje. "Kroniki" Szekspira mogą mówić o angielskich władcach, ale nie miały w zamierzeniu opowiadać historycznej prawdy o minionych czasach, ale mówić coś więcej o naturze władzy. Willimon, Fincher i Spacey (który równiez jest jednym z producentów), Zamiast załamywać ręce nad moralnym upadkiem polityków i mediów, jak robią to teraz wszyscy, zmieniają Waszyngton w szekspirowską scenę, aby móc pokazać coś więcej o samej naturze władzy i to nie tylko w polityce, ale też w relacjach międzyludzkich.
Underwood jest współczesnym Ryszardem III (którego Spacey grał, zresztą, niedawno w teatralnej inscenizacji Sama Mendesa), z Lady Makbet u boku. Podobieństwa i nawiązania są oczywiste, na czele z tak lubianą przez Szekspira praktyką burzenia czwartego muru i zwracania się bezpośrednio do widzów. Underwood odsłania swoje emocje, objaśnia motywy, wyjaśnia intrygi. I choć czasem monologi te wydają się nieco przesadzone, a nawet irytujące w swojej nachalności, to przyjmuję taką konwencję.
Jeśli przyjrzeć się jej dokładniej, polityczne realia okazują się nierealistyczne, a intryga grubymi nićmi szyta. Twórca House of Cards, Beau Willimon (scenarzysta Idów marcowych), zbyt dobrze zna Waszyngton, żeby nie wiedzieć, że wiceprezydenci nie rezygnują, żeby ubiegać się o stanowisko gubernatora; whipowie nie mają nawet w połowie takich wpływów w Białym Domu; a żadna amerykańska partia nie ma aż tak krótkiej ławki by w sprawie każdej nominacji (od kandydata na gubernatora po wiceprezydenta) zachowywać się jak dziecko we mgle, proszące o pomoc tatusia-Franka.
Realia Waszyngtonu są w House of Cards umowne, podporządkowane postaci Underwooda, stworzone (a nie odtworzone) tak, by na ich tle zdawał się być wszechmocnym demiurgiem - nawet jeśli od czasu do czasu zdarzy mu się jakieś małe potknięcie. To właśnie jego skuteczność, konsekwencja, skupienie na celu czynią go tak ciekawą postacią.
To, że Kongres ocenia dziś pozytywnie zaledwie 10% Amerykanów (co jest niechlubnym rekordem wszechczasów) nie wynika przecież z tego, że kongresmeni snują makiaweliczne intrygi, ale z powodu czegoś zupełnie przeciwnego: bezsilności Kongresu, jego nieumiejętności rozwiązywania jakichkolwiek problemów (a nawet tworzenia nowych), niezdolności do załatwiania spraw, getting things done. Tymczasem Francis Underwood jest właśnie kimś, kto gets things done, nawet jeśli po drodze musi sobie (i innym) ubrudzić ręce i zostawić parę trupów.
Pomyśl co moglibyśmy zdziałać razem?, kusi szefową gabinetu prezydenta. Czy mam się diabłu zwieść na pokuszenie?, pyta w tragedii Szekspira królowa Elżbieta. Tak, jeśli diabeł ku dobremu kusi, odpowiada Ryszard**.
Zobaczymy, co wiceprezydent Underwood zdziała w kolejnej serii.
* W. Shakespeare, Ryszard III, tłum. Maciej Słomczyński, Akt I, scena 1.
** Tamże, Akt IV, scena 4.
Underwood jest współczesnym Ryszardem III (którego Spacey grał, zresztą, niedawno w teatralnej inscenizacji Sama Mendesa), z Lady Makbet u boku. Podobieństwa i nawiązania są oczywiste, na czele z tak lubianą przez Szekspira praktyką burzenia czwartego muru i zwracania się bezpośrednio do widzów. Underwood odsłania swoje emocje, objaśnia motywy, wyjaśnia intrygi. I choć czasem monologi te wydają się nieco przesadzone, a nawet irytujące w swojej nachalności, to przyjmuję taką konwencję.
Jeśli przyjrzeć się jej dokładniej, polityczne realia okazują się nierealistyczne, a intryga grubymi nićmi szyta. Twórca House of Cards, Beau Willimon (scenarzysta Idów marcowych), zbyt dobrze zna Waszyngton, żeby nie wiedzieć, że wiceprezydenci nie rezygnują, żeby ubiegać się o stanowisko gubernatora; whipowie nie mają nawet w połowie takich wpływów w Białym Domu; a żadna amerykańska partia nie ma aż tak krótkiej ławki by w sprawie każdej nominacji (od kandydata na gubernatora po wiceprezydenta) zachowywać się jak dziecko we mgle, proszące o pomoc tatusia-Franka.
Realia Waszyngtonu są w House of Cards umowne, podporządkowane postaci Underwooda, stworzone (a nie odtworzone) tak, by na ich tle zdawał się być wszechmocnym demiurgiem - nawet jeśli od czasu do czasu zdarzy mu się jakieś małe potknięcie. To właśnie jego skuteczność, konsekwencja, skupienie na celu czynią go tak ciekawą postacią.
To, że Kongres ocenia dziś pozytywnie zaledwie 10% Amerykanów (co jest niechlubnym rekordem wszechczasów) nie wynika przecież z tego, że kongresmeni snują makiaweliczne intrygi, ale z powodu czegoś zupełnie przeciwnego: bezsilności Kongresu, jego nieumiejętności rozwiązywania jakichkolwiek problemów (a nawet tworzenia nowych), niezdolności do załatwiania spraw, getting things done. Tymczasem Francis Underwood jest właśnie kimś, kto gets things done, nawet jeśli po drodze musi sobie (i innym) ubrudzić ręce i zostawić parę trupów.
Pomyśl co moglibyśmy zdziałać razem?, kusi szefową gabinetu prezydenta. Czy mam się diabłu zwieść na pokuszenie?, pyta w tragedii Szekspira królowa Elżbieta. Tak, jeśli diabeł ku dobremu kusi, odpowiada Ryszard**.
Zobaczymy, co wiceprezydent Underwood zdziała w kolejnej serii.
* W. Shakespeare, Ryszard III, tłum. Maciej Słomczyński, Akt I, scena 1.
** Tamże, Akt IV, scena 4.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz