piątek, 30 marca 2012

Mike Morris jedzie do internetów

Mój tekst "Mike Morris jedzie do Waszyngtonu" pojawił się na stronach "Polityki". Został, niestety, opatrzony przez redakcję nieco mylącą notą, że jest to "kolejny demaskatorski film o amerykańskiej polityce", choć piszę w nim właśnie o zupełnie innym rodzaju demaskatorstwa. .Jeśli ktoś nie czytał w wersji papierowej, a chciałby, to proszę, o: TUTAJ.

czwartek, 29 marca 2012

Wiceprezydenckie przymiarki


Przyzwyczajania się do Romneya ciąg dalszy – po Jebie Bushu poparł go też oficjalnie Tata Bush, który cieszy się szacunkiem jako elder (czy raczej the eldest) statesman. Z kolei milczenie George W. wydaje się z jego strony gestem kurtuazyjnym, gdyż otwarte opowiedzenie się za Romneyem mogłoby mu raczej zaszkodzić, niż pomóc.

Szczególnie ważne jest jednak wsparcie jego kandydatury przez pewnego senatora-nowicjusza z Florydy, Marco Rubio.



Romney ma 65 lat – Rubio 40. Romney jest z północy – Rubio z południa. Romney jest patrycjuszem, synem gubernatora i kandydata do republikańskiej nominacji pół wieku temu – Rubio Latynosem, synem imigrantów z Kuby (co prawda uciekających nie przed komunistą Castro, ale przed pupilkiem Stanów, Batistą, ale mniejsza o to). Romney mormonem – Rubio katolikiem i (sic) baptystą. W konserwatyzm Romneya wielu Republikanów powątpiewa – Rubio jest nazywany „książątkiem” Tea Party i do senatu dostał się pokonując w republikańskich prawyborach byłego gubernatora, który nie tylko fizycznie przypominał Romneya. Nic zatem dziwnego, że w wyobraźni wielu Republikanów (choćby Jeba Busha) uzupełnialiby się wręcz idealnie z punktu widzenia ekonomii wyborczej, tworząc dreamticket, który mógłby zagrozić Obamie.

Z jednej strony wybór swojego przyszłego wiceprezydenta jest pierwszym „prezydencką” decyzją kandydata - wybiera się osobę, która może w każdej chwili sama może zasiąść w Białym Domu, więc należy kierować się jej kompetencjami. Z drugiej, wybór wiceprezydenckiego kandydata jest posunięciem kampanijnym, uzupełnianiem luk ideologicznych i geograficznych, tzw. balancing the ticket. Ma odwrócić uwagę od słabych punktów starszego partnera oraz pozyskać ten elektorat, który do tej pory był sceptyczny.

Tyle teoria, której czasem przeczy praktyka. Drużyna Bill Clinton-Al Gore okazała się bardzo skuteczna, choć obaj byli w podobnym wieku i pochodzili z Południa. Z kolei genialny w teorii pomysł, by starszemu, doświadczonemu, umiarkowanemu (wówczas) McCainowi przydać gorliwą konserwatystkę-outsiderkę, Sarę Palin, odbił się nieprzyjemną czkawką (więcej o tym w mojej recenzji „Game Change”).

Podobieństw Rubio do Palin jest niemało – młodzi, religijni, żarliwi konserwatyści, którym politycznie bliżej do Santoruma, niż Romneya, do tego niezbyt doświadczeni – ale wydają się być w dużej mierze pozorne. Owszem, Rubio zasiada w senacie dopiero od roku (tyle ile Palin była gubernatorem), ale wcześniej przez 9 lat był członkiem stanowej legislatury, z czego dwa lata jej przewodniczącym. Ma tytuł doktora prawa, a nie licencjat z dziennikarstwa. Może opowiadać swoją wzruszającą historię imigranckiego dziecka, które ciężką pracą etc. etc., czego tak lubią słuchać Amerykanie. Bliżej mu do Obamy, niż do Palin, ale w obecnym klimacie nienawiści do prezydenta, ludzie Rubio wolą unikać takich skojarzeń, które mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc.

Poza tym, last but not least, Palin „wnosiła” w wianie Alaskę, której 3 głosy elektorskie i tak zawsze zdobywa GOP – Rubio daje sporą szansę na Florydę, od której znowu może zależeć wynik całych wyborów.

I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że Rubio konsekwentnie powtarza, że nie jest zainteresowany byciem wiceprezydentem. Co prawda równie konsekwentnie robi wszystko, żeby podtrzymywać zainteresowanie własną osobą (a to przyśpieszy wydanie autobiografii, a to w odpowiednim momencie poprze kandydata, do któremu jest ideologicznie najdalej, ale który wygrywa), więc chyba należy traktować to jako obowiązkową dramaturgię kampanii à la Juliusz Cezar: należy długo wyrażać swoje désintéressement, żeby nie wyjść na żądnego władzy, po czym niechętnie ulec „namowom obywateli” i zgodzić się „dla dobra kraju”.

Pytanie tylko czy kiedy Romney zdobędzie nominację (a na 99% tak będzie), zdecyduje się na „idealnego” (zbyt idealnego?) Rubio? To, że wyborcy by go pokochali, jest pewne, ale to niesie ze sobą oczywiste zagrożenie, że kandydat rezerwowy przyćmi kandydata głównego. Jeśli tak zdarzyło się cztery lata temu z wyrazistym McCainem, to w przypadku Romneya jest tym bardziej prawdopodobne. A Romney może być nudny, ale głupi nie jest. Nie po to od pięciu lat wydaje fortunę, żeby utorować drogę do nominacji w 2016 roku dla jakiegoś chłystka. Obstawiałbym zatem, że wybierze kogoś innego, choć, oczywiście, wszystko może się jeszcze zdarzyć - nawet i to, że tym kimś będzie Santorum.


poniedziałek, 26 marca 2012

Romney jaki jest każdy widzi

Coraz to nowsi ważni Republikanie wyrażają swoje poparcie dla Mitta Romneya, co znaczy, że GOP powoli, choć bez entuzjazmu (bardzo łagodnie mówiąc) godzi się z tym, że to on jej kandydatem w tegorocznych wyborach prezydenckich.

Niewyraźna mina Republikanów wynika nie tylko z tego, że choć charyzma Obamy jest może dziś nieco przejrzała, ale Romneya i tak dzielą od niego całe lata świetlne. Większym problemem jest to, że brutalne prawybory nader wyraźnie odsłoniły mnóstwo innych wad kandydata, na czele z flip-flopping, koniunkturalnym zmienianiem głoszonych poglądów w jakiejś sprawie. Oczywiście każdy amerykański polityk w jakimś momencie kariery mówił  (albo robił) coś innego niż wcześniej (nie wykluczając Obamy), ale w przypadku Romneya trudno znaleźć choć jedną kwestię w której ma takie same poglądy jak wtedy, kiedy był gubernatorem liberalnego Massachusetts. No, może tylko to, że zawsze uważał, że powinien płacić jak najniższe podatki.

Parę lat temu za czołowego flip-floppera uchodził John Kerry i - obok równie usypiającej charyzmy jak ta Romneya - był to jeden z powodów jego przegranej w wyborach roku 2004. Nie jest to dla Republikanów zachęcająca lekcja

Właściwie, to najlepiej "problem z Romneyem" pokazuje ten zaiste mistrzowski klip:


niedziela, 25 marca 2012

Heartless Dicks


Dick Cheney dochodzi do zdrowia po przeszczepie serca, który miał miejsce w sobotę. Po pięciu zawałach (pierwszy jeszcze przed czterdziestką), serce wiceprezydenta z pewnością wymagało wymiany. Wiadomość o operacji wzbudziła szereg złośliwych komentarzy, sugerujących, że nareszcie Cheney będzie miał JAKIEŚ serce. Żarty ze zdrowia wiceprezydenta krążyły już od dawna – do najłagodniejszych należało porównywanie go do wampira, który musi wysysać krew, żeby utrzymać się przy życiu. Od kiedy ogłosił, że ma automatyczną pompę w sercu, Jon Stewart stwierdził, że Cheney - niczym Darth Vader – „is more machine now than man”, a jego "kruchość" sprawia, że nie sposób się z niego naśmiewać. Teraz, po sobotnim przeszczepie, w stronę Cheneya płyną wyrazy wsparcia i niemało ludzi zastanawia się jak to się stało, że dostrzeżono ludzką twarz szalenie niepopularnego wiceprezydenta, któremu zarzucano już niemal wszystko - na czele z tym, że rządzi krajem za pomocą przygłupiego prezydenta-marionetki. 


Przypomina to nieco zaskoczenie dużej części opinii publicznej sprzed dwóch tygodni, kiedy z okazji  setnych urodzin Pat Nixon ujawniono listy (od razu okrzyknięte trochę na wyrost mianem "miłosnych"), jakie pisał do niej mąż, Richard. Wszyscy rozpisywali się o "ogromnym kontraście" między Nixonem znanym z afery Watergate i Nixonem z listów do żony, a także ich "zdumiewająco czułym" tonie. Dla nieco lepiej zorientowanych, to, że Nixon ogromnie kochał swoją małżonkę, nie jest żadną nowością - w pierwszej lepszej biografii piszę się o tym całkiem sporo, a wzruszające łzy byłego prezydenta na jej pogrzebie nie pozwalały mieć co do tego nawet cienia wątpliwości. Wydaje się też, że był jednym z nielicznych prezydentów, którzy nie zdradzali żony, a w XX-wiecznej Ameryce to naprawdę nie byle osiągnięcie.

Reakcja mediów jest jednak kolejnym znakiem tego, jak bardzo nierealistyczne - także po przefiltrowaniu przez kulturę popularną - bywa postrzeganie przez Amerykanów swojej polityki i polityków. 

W swoim czasie Nixon i Cheney w oczach opinii publicznej stali się (niebezpodstawnie, dodajmy od razu) bezwględnie złowrogimi postaciami - oszukującymi naród, nadużywającymi i łamiącymi prawo, rozpętującymi wojny (odpowiednio Wietnam i Irak) złoczyńcami, toteż kultura popularna - i powszechny dyskurs - wpisały ich w kontekst  "klasycznego" złoczyńcy, bondowskiego "villain". A taka narracja nie zezwala na niuanse. "Villain" nie może żywić żadnych uczuć, nie może kochać żony, dzieci, wnuków. Nie ma serca, jest niczym bezduszna maszyna dla której najważniejsza jest realizacja jakiegoś złowrogiego zadaniaNo i, obowiązkowo, musi mieć defekt fizyczny, który będzie namacalnym dowód na swoją niegodziwość, zgodnie z antycznym jeszcze kojarzeniem brzydoty fizycznej z brzydotą moralną: Nixonowi często wytykano jego nieustanny popołudniowy zarost oraz skłonność do nadmiernego pocenia się.

Próby innego podejścia (w przypadku Nixona, rzecz jasna, choć za dwadzieścia lat to samo będzie się czynić z Cheneyem i Bushem, jestem tego pewien) są podejmowane od wielu lat. Choć "rewizjonistyczne" opracowania na temat Nixona zdobyły uznanie historyków i politologów, dostrzegających w nim nie tylko złoczyńcę, ale i człowieka - nie wspominając już o prezydencie z wieloma dokonaniami. Do kultury popularnej zniuansowany wizerunek przedostaje się powoli i z trudem - póki co, niejednowymiarowego Nixona mieliśmy tylko w filmie Olivera Stone'a i w niedawnym "Frost/Nixon".

Dominującą narracją wciąż jest - i długo nią jeszcze pozostanie - ta, którą znamy, na przykład, z "Futuramy", gdzie kriogenicznie zachowana głowa Nixona wygrywa wybory na prezydenta Ziemi w roku 3000. Czy kogoś zatem dziwi, że jakiś czas temu dołączyła do niego głowa Dicka Cheneya?



czwartek, 22 marca 2012

KYPIYP!



Z perspektywy lat plakaty propagandowe mają swój nieodparty urok - ich naiwność i środki przekazu, które kilkadziesiąt lat wcześniej może i działały, dziś budzą zazwyczaj uśmieszek politowania. Oto kolekcja amerykańskich plakatów ostrzegających przed chorobami wenerycznymi z czasów  I i II wojny światowej. Problem był, rzeczywiście, poważny - taka kiła była chorobą śmiertelną aż do wynalezienia penicyliny, która do masowego użytku weszła dopiero w latach 50.

Kiedy Stany Zjednoczone przystąpiły do I wojny światowej, do miast - szczególnie Nowego Jorku - przybyły całe zastępy młodych mężczyzn z prowincji, którzy - w opinii ich matek oraz prężnie działających towarzystw ochrony moralności - narażeni byli na demoralizujący wpływ wielkich metropolii, z kobietami lekkich obyczajów na czele. W dyskursie tego typu organizacji sam Nowy Jork stał się niemoralną uwodzicielką, która może zarazić nieświadomych niczego, niewinnych chłopców chorobami wenerycznymi.

Największym sukcesem rozmaitych organizacji tego typu miało stać się wprowadzenie prohibicji w roku 1919, ale w 1917 roku udało im się przekonać Kongres do rozpoczęcia wielkiej kampanii przeciwko chorobom wenerycznym. Oprócz regularnych kontroli medycznych, wprowadzenia zakazu sprzedaży alkoholu w pobliżu baz wojskowych, najważniejsza była akcja propagandowa. Pogadankami i plakatami zaczęto straszyć żołnierzy straszliwymi skutkami (przy czym niewiele tylko przesadzonymi) chorób przenoszonych drogą płciową. Ponieważ promowanie prezerwatyw uznawane było za zachęcanie do grzechu, stawiano przede wszystkim na wstrzemięźliwość - tę zaś, jeśli nie względami moralnymi i religijnymi, można było wymusić strachem. Prostytutki i "łatwe dziewczęta" przedstawiano jako grzesznice, nosicielki zepsucia i chorób tak  skutecznie, że seks z kobietą zaczął kojarzyć się ze śmiercią. 




Wtedy jednak, o czym w 1917 roku informował generalny komisarz do spraw zwalczania prostytucji w Nowym Jorku, pojawił się nieoczekiwany skutek uboczny. Nowy Jork okazał się nie tylko uwodzicielką, ale i uwodzicielem. Swoją szansę dostrzegli bowiem wielkomiejscy homoseksualiści, zazwyczaj przegięci i zniewieściali, nierzadko przebierający się w damskie ubrania (według ówczesnych określeń fairy, co najbliższe jest dzisiejszemu określeniu "ciota", choć nie jest to aż tak proste), dla których wymarzonymi partnerami seksualnymi byli "normalni" mężczyźni (podział na homo/hetero nie był wówczas aktualny), "luje", czyli nade wszystko zaś żołnierze i - szczególnie - marynarzeuważani za szczególnie podatnych na homoseksualne nagabywania. 



Skutecznie przekonywali młodych i naiwnych rekrutów, że chorobami wenerycznymi można zarazić się TYLKO od kobiet, ale przecież nie od nich - w końcu, czy propaganda Departamentu Wojny wspominała coś o "łatwych mężczyznach"? Choć niektóre organizacje moralności zrozumiały w czym rzecz i wzmogły działania przeciwko łaźniom i barom w których zbierali się fairys, za wzrost "homoseksualnej perwersji" próbowano przede wszystkim obwiniać niemoralną Europę, a szczególnie libertyńską Francję, która miała deprawować "amerykańskich chłopców". 

W czasie II wojny światowej dyskurs nie zmienił się znacząco. Owszem, zwracano uwagę, że to "Syfilis jest wrogiem", a na plakatach z armat walono w bezosobowe: rzeżączkę, kiłę i wrzody. Sugerowano nawet, że za rozsiewanie chorób wenerycznych odpowiadają wrogowie - Niemcy i Japończycy, chcący w ten sposób osłabić męskie siły dzielnych, amerykańskich wojaków.









W odniesieniu do kobiet obowiązywała jednak taka sama narracja - panienki lekkich obyczajów (a w podtekście wszystkie kobiety z wyjątkiem dziewic, które oczekiwały na swoich mężczyzn w ojczyźnie), były czyhającymi na mężczyzn lubieżnicami, które potajemnie roznosiły zarazę - a zatem to przede wszystkim ONE (pospołu z Hitlerem, Mussolinim i Tojo, rzecz jasna) były winne epidemii.







Choć dyskurs pozostał taki sam, zmieniły się stosowane środki - U.S. Army co miesiąc rozdawało żołnierzom 50 milionów prezerwatyw! Nie zrezygnowała przy tym całkowicie z prób umoralniania żołnierzy i zachęcania ich do wstrzemięźliwości - choćby uroczym hasłem:  KYPIYP - Keep your pecker/peter in your pants - co należałoby zapewne tłumaczyć jako "Trzymaj wacka w spodniach".



niedziela, 18 marca 2012

Uroczo staroświecki "Pan Carter w kosmosie"


W przypadku ekranizacji książki będącej pierwowzorem gatunku, mówienie o „nawiązaniach” wydaje się anachronizmem – co na czym się wzoruje? Czy to John Carter przypomina Gwiezdne wojny czy raczej George Lucas nawiązywał do Burroughsa? Czerpał też z Diuny Franka Herberta, który również z pewnością znał cykl o Barsoom, pierwszą prawdziwą space-operę – łączącą w sobie science fiction i fantasy, podróże kosmiczne i szermierskie pojedynki, egzotycznych kosmitów i piękne księżniczki.

Całość tekstu na portalu E-splot


środa, 14 marca 2012

"Mike Morris jedzie do Waszyngtonu" czyli polecam dzisiejszą "Politykę"

Miła niespodzianka - dzisiejsza "Polityka" (11/2850) wydrukowała mój tekst o amerykańskim kinie okołopolitycznym, szczególnie filmów dotyczących kampanii wyborczych. Tekst powstał zanim obejrzałem "Game Change", o którym pisałem wcześniej, przy okazji "Idów marcowych" George'a Clooneya. Gdyby zatem wpadł Państwu w ręce najnowszy numer tygodnika, zachęcam do zajrzenia na stronę 102.

"Game On"/Game Over for Santorum?

Wygrana Santoruma w Alabamie i Mississippi (na Gingricha spuśćmy łaskawie zasłonę milczenia) nie zaskakuje, skoro nawet ludzie ze sztabu Romneya otwarcie przyznają, że "chyba nikt nie spodziewał się, że Romney tam zwycięży".

Tymczasem prawda jest taka, że bez względu na to, kto zostanie w tym roku kandydatem GOP, zwycieży w przeważającej większości stanów Południa. Od czasów "Południowej Strategii" Nixona w 1968 roku, kandydaci Republikanów zawsze zdobywali głosy elektorskie tamtejszych stanów - chyba, że kandydat Demokratów sam był południowcem, jak Carter czy Clinton. Obama zmienił to tylko trochę, wygrywając w Północnej Karolinie, Wirginii i o włos przegrywając w Missouri, ale jest raczej mało prawdodopobne, że uda mu się to i w tym roku.

Dobre wyniki Santoruma na konserwatywnym Południu są raczej dowodem na słabość jego kandydatury, a nie jej siłę. W prawyborach trzeba zdobyć zaufanie partyjnej bazy, którą od dawna zdominowali radykałowie - z kolei w wyborach prezydenckich, które polegają na wygrywaniu kluczowych "swing states", kandydaci muszą przekonać do siebie wyborców "niezależnych", a zatem z definicji umiarkowanych. 

Reasumując: im lepsze wyniki Santoruma na Południu, tym mniejsze jego szanse na pokonanie Obamy. GOP coraz bardziej się radykalizuje i hermetyzuje, "umiarkowany Republikanin" staje się powoli skazanym na wymarcie gatunkiem. Smutnym tego dowodem jest John McCain - niegdysiejszy "Maverick", który potrafił przeciwstawić się konserwatywnym radykałom, ale żeby utrzymać miejsce w Senacie musiał przystać do obozu, którym kiedyś pogardzał. Dziś to samo musi robić Romney, który - jak się wydaje - ostatecznie zdobędzie ("wyszarpie" byłoby chyba lepszym określeniem) nominację. 

Ale jeśli czegoś uczą nas kampanie prezydenckie, to tego, że niczego nie można być pewnym. W końcu, któż by podejrzewał, że jeszcze parę miesięcy temu były senator z pewnym wstydliwym problemem, który w dodatku przegrał wybory we własnym stanie, stanie się jednym z najpoważniejszych kandydatów do nominacji Partii Republikańskiej?

Tak czy inaczej, z okazji wygranej senatora - wesoła piosnka z Oklahomy:




"Oh, there is hope for our Nation again
Maybe the first time since we had Ronald Reagan

There will be justice for the unborn

Factories back on our shores

Where the Constitution rules our land

Yes, I believe... 

Rick Santorum is our man!" 

wtorek, 13 marca 2012

"Game Change" czyli "Nie chcę już wracać na Alaskę"



8 marca w amerykańskim HBO miała miejsce premiera „Game Change” (po polsku powinno by chyba nosić tytuł „Punkt zwrotny”), oczekiwanego od dawna filmu o amerykańskiej kampanii prezydenckiej w 2008 roku, na podstawie bestsellerowej – ale przede wszystkim opartej na bardzo dokładnym researchu – książce Johna Heilemanna i Marka Halperina.

Jay Roach nie jest może wielkim reżyserem (Austiny Powersy i „Poznaj moich rodziców”), ale w 2008 roku wykonał bardzo dobrą robotę przy „Recount” (po polsku „Decydujący głos”), opowiadającym o kontrowersyjnym przeliczaniu głosów na Florydzie przy okazji wyborów prezydenckich z roku 2000 i widać, że dobrze czuje się w filmach opowiadających o procesie politycznym jako żywiole. Unika przy tym parodii, w którą łatwo było popaść, kręcąc film o Sarze Palin, „Hockey Mom”, „Mamie Grizzly”, która widzi Rosję z okna swojego domu.

Film od samego początku wzbudzał kontrowersje, ale tak już jest z każdym obrazem okołopolitycznym, dotyczącym prawdziwych postaci (przypominam co się działo przy okazji „The Reagans” w 2003 roku oraz miniserialu „The Kennedys” z 2011). Wszyscy mają coś za złe, dysponują własną, „prawdziwszą” wersją wydarzeń, nikomu nie podoba się to w jaki sposób został przedstawiony etc. Taki Newt Gingrich uważa, na przykład, że jeśli miałby powstać film o jego karierze (a byłby to zaiste film na miarę szekspirowskiej tragedii), to mógłby go zagrać Brad Pitt (sic). Nic zatem dziwnego, że Sarah Palin i John McCain już na wstępie zadeklarowali, że filmu nie mają zamiaru oglądać, gdyż jest pełen uprzedzeń, przeinaczeń i pomówień. No cóż, własną wersję tego, jak wyglądała tamta kampania wyborcza Palin zawarła w książce „Going Rogue” (po polsku coś w rodzaju „Zrywając się z łańcucha” – kolejny przykład tego, że amerykański język polityki trzeba po polsku często oddawać opisowo) i zasadniczo różni się ona od tej, którą zaprezentowali Heilemann i Halperin, ale kiedy Sarah zobaczy „Game Change” (a jestem tego pewien), może się bardzo zdziwić.

W przypadku polityków doskonale znanych ze zdjęć, cała sztuka polega mniej przede wszystkim na wiarygodnym oddaniu „ducha” postaci – jak zrobili to, na przykład, Frank Langella i Anthony Hopkins z Richardem Nixonem. Choć nie byli do niego podobni fizycznie, wiarygodnie oddali nie tylko jego manieryzmy, ale przede wszystkim jego brak pewności siebie i narastającą paranoję. Do dziś myślałem, że nikt nie jest w stanie zagrać Palin lepiej od Tiny Fey z „Saturday Night Live”, ale Julianne Moore jest niesamowita – tak jak w przypadku Fey, w grę wchodzi także podobieństwo fizyczne, ale miny, akcent, sposób mówienia sprawiają, że Moore nie tylko wygląda, ale też brzmi jak najprawdziwsza Sarah Palin. W kilku scenach, w której tylko słyszymy ją w słuchawce telefonu, staje się to wręcz niesamowite, uncanny. Granica między fikcją (czytaj: tym, czego nie widzieliśmy wcześniej na własne oczy), a prawdą (tym co widzieliśmy w telewizji cztery lata temu) zaciera się, zresztą, w „Game Change” wielokrotnie. Kilka razy widzimy i słuchamy Baracka Obamy, Sarah Palin (Julianne Moore) debatuje z Joe Bidenem (Joe Biden), na ekranie ciągle pojawiają się czołowi amerykańscy dziennikarze telewizyjni, a sam film spina klamra – wywiad, który Anderson Cooper przeprowadza ze Stevem Schmidtem (Woody Harrelson), menadżerem kampanii Johna McCaina (Ed Harris).

Także duża część dialogów nie jest fikcją, choć, jak zawsze, kontekst zmienia bardzo wiele. Proponuję Państwu obejrzeć sobie trzy wersje słynnego już wywiadu przeprowadzonego z Palin przez Katie Couric, tego w którym tłumaczyła w jaki sposób geograficzna bliskość Alaski i Rosji przekłada się na jej doświadczenie w polityce zagranicznej: oryginalny; z Tiną Fey i z Julianne Moore. Słowa są te same, ale widzimy trzy różne postaci, odpowiednio: niedoświadczoną, plączącą się w odpowiedziach polityk; słodką idiotkę; kobietę niemal na skraju załamania nerwowego.



Filmowej Sarze Palin daleko do karykatury, choć oczywiście nie sposób nie uśmiechać się, kiedy Palin/Moore ukazuje nam ogrom swojej niewiedzy na temat świata („John McCain będzie dążył do otwartego dialogu z Królową”) czy kiedy z uporem maniaka nazywa senatora Bidena „O'Bidenem”. Julianne Moore pokazuje ją jednak ze współczuciem i zrozumieniem, jako kochającą matkę i żonę, tęskniącą za rodziną, wtłaczaną przez ludzi ze sztabu McCaina w gorset (dosłownie), którego nie chce nosić. Palin cierpi, gdyż przerasta ją sytuacja w której się znalazła, ale w dużej mierze sama jest sobie winna. Zgadza się kandydować, choć wie, że oczekuje się od niej przede wszystkim odgrywania roli atrakcyjnej „kukiełki”. Kiedy jednak odkrywa, że tłumy ją uwielbiają (i to bardziej niż McCaina), a ona uwielbia ich uwielbienie, zmienia się w rasowego polityka. Gdy szepcze do Schmidta „Musimy to wygrać. Nie chcę już wracać na Alaskę” i puszcza do niego oko, wiemy już, że Mama Grizzly poczuła zew krwi (ego? pieniędzy?) i nie wycofa się do swojej gawry.

Tytułowa „Game Change” odnosi się bowiem nie tylko do dynamiki kampanii, którą pojawienie się Sary Palin zaiste zmieniło, choć nie trwale. John McCain od samego początku miał pod górkę, a jego szanse na wygranie wyborów malały z miesiąca na miesiąc – odchodzący prezydent z jego własnej partii zostawiał kraj z dwiema kiepsko wyglądającymi wojnami i największym kryzysem finansowym od wielu lat. Wybór na wiceprezydencką kandydatkę Sary Palin poprawił jego notowania wśród kobiet i rozgrzał konserwatywną „bazę”, nieufną wobec uchodzącego za centrystę senatora, ale coraz bardziej oczywiste dla wszystkich niedoświadczenie Palin sprawiło, że McCain stracił głos niezależnych, zaniepokojonych tym, że gubernator Alaski znajdzie się „jedno uderzenie serca 72-latka” od prezydentury. Biden może czasem chlapnąć coś równie głupiego (i robi to konsekwentnie od dziesięcioleci), ale nie można zarzucić mu niewiedzy.

Z perspektywy kilku lat widać jednak, że pojawienie się Palin stało się prawdziwym „punktem zwrotnym” dopiero później – ale najszybciej zrozumiała to ona sama. Kiedy kampania 2008 roku dobiegała końca i wygrana Obamy stawała się coraz bardziej oczywista, Palin zaczęła działać na własną rękę. Na gruzach kampanii McCaina zaczęła budować własną pozycję nowej liderki Partii Republikańskiej. „Ona jest najlepszą aktorką amerykańskiej polityki”, mówi o niej Schmidt i sama Sarah zaczyna wierzyć w to, że może zostać „nowym Reaganem” – może nie najbystrzejszym jabłuszkiem w koszyczku, ale kochanym przez Amerykanów (przynajmniej tych „prawdziwych”), mesjaszem GOP. Jak wiemy, Palin rzeczywiście przyczyniła się do transformacji partii, choć nie tak, jak chciałby tego McCain, który po przegranej kampanii przestrzega ją, żeby nie dała się wciągnąć prawicowym ekstremistom: „Jeśli im na to pozwolisz, zniszczą partię”. Z ust człowieka, który w ciągu kilku lat niemal we wszystkim sprzeniewierzył się swoim umiarkowanych przekonań brzmi to, oczywiście, ironicznie, ale proroczo. Sarah Palin stała się liderką radykałów z Tea Party, którzy pomogli GOP wygrać wybory do Kongresu w roku 2010, ale ostatecznie wzięli partię na zakładnika. Centryści albo odeszli (Olympia Snowe), albo przestali nimi być (McCain), partia jest bardziej na prawo niż kiedykolwiek i coraz bardziej przypomina psa goniącego własny ogon – wystarczy przyjrzeć się trwającym właśnie prawyborom. Jedną z osób za to odpowiedzialnych jest właśnie Sarah Palin.

„Idy marcowe” Clooneya nie są złym filmem, ale to „Game Change” jest dla mnie politycznym filmem tego sezonu. Po raz kolejny okazuje się, że najciekawsze scenariusze dla amerykańskiego kina okołopolitycznego pisze samo życie. Naiwne rozczarowanie polityką Ryana Goslinga (ach, ja nieszczęsny, a więc polityka jest brudna! Eheu!) jest niczym w porównaniu z rozczarowaniem starego wyjadacza, Woody'ego Harrelsona, który pojmuje, że stał się doktorem Frankensteinem – stworzył potwora i stracił nad nim wszelką kontrolę. W przeciwieństwie do „Idów marcowych” „Game Change” nie popada w tanią publicystykę i biadolenie nad tym, jak obecny proces polityczny, 24-godzinne media, niszczą politykę i zamieniają w rozrywkę, „zły reality-show”. Tak jak poprzednie polityczno-historyczne filmy HBO – „Path to War” (o wojnie w Wietnamie i prezydencie Johnsonie), wspomniany „Recount” czy „The Special Relationship” (o relacji Tony Blaira z Billem Clintonem), pokazują coś więcej – coś, co z braku lepszego określenia należałoby nazwać „ludzkim wymiarem polityki”.