Przyzwyczajania
się do Romneya ciąg dalszy – po Jebie Bushu poparł go też
oficjalnie Tata Bush, który cieszy się szacunkiem jako elder
(czy raczej the
eldest) statesman.
Z kolei milczenie George W. wydaje się z jego strony gestem
kurtuazyjnym, gdyż otwarte opowiedzenie się za Romneyem mogłoby mu
raczej zaszkodzić, niż pomóc.
Szczególnie
ważne jest jednak wsparcie jego kandydatury przez pewnego
senatora-nowicjusza z Florydy, Marco Rubio.
Romney
ma 65 lat – Rubio 40. Romney jest z północy – Rubio z południa.
Romney jest patrycjuszem, synem gubernatora i kandydata do
republikańskiej nominacji pół wieku temu – Rubio Latynosem,
synem imigrantów z Kuby (co prawda uciekających nie przed komunistą
Castro, ale przed pupilkiem Stanów, Batistą, ale mniejsza o to).
Romney mormonem – Rubio katolikiem i (sic) baptystą. W
konserwatyzm Romneya wielu Republikanów powątpiewa – Rubio jest
nazywany „książątkiem” Tea Party i do senatu dostał się
pokonując w republikańskich prawyborach byłego gubernatora, który
nie tylko fizycznie przypominał Romneya. Nic zatem dziwnego, że w
wyobraźni wielu Republikanów (choćby Jeba Busha) uzupełnialiby
się wręcz idealnie z punktu widzenia ekonomii wyborczej, tworząc
dreamticket, który
mógłby zagrozić Obamie.
Z
jednej strony wybór swojego przyszłego wiceprezydenta jest
pierwszym „prezydencką” decyzją kandydata - wybiera się osobę,
która może w każdej chwili sama może zasiąść w Białym Domu,
więc należy kierować się jej kompetencjami. Z drugiej, wybór
wiceprezydenckiego kandydata jest posunięciem kampanijnym,
uzupełnianiem luk ideologicznych i geograficznych, tzw. balancing
the ticket. Ma odwrócić uwagę
od słabych punktów starszego partnera oraz pozyskać ten elektorat,
który do tej pory był sceptyczny.
Tyle
teoria, której czasem przeczy praktyka. Drużyna Bill Clinton-Al
Gore okazała się bardzo skuteczna, choć obaj byli w podobnym wieku
i pochodzili z Południa. Z kolei genialny w teorii pomysł, by
starszemu, doświadczonemu, umiarkowanemu (wówczas) McCainowi
przydać gorliwą konserwatystkę-outsiderkę, Sarę Palin, odbił
się nieprzyjemną czkawką (więcej o tym w mojej recenzji „Game Change”).
Podobieństw
Rubio do Palin jest niemało – młodzi, religijni, żarliwi
konserwatyści, którym politycznie bliżej do Santoruma, niż
Romneya, do tego niezbyt doświadczeni – ale wydają się być w
dużej mierze pozorne. Owszem, Rubio zasiada w senacie dopiero od
roku (tyle ile Palin była gubernatorem), ale wcześniej przez 9 lat
był członkiem stanowej legislatury, z czego dwa lata jej
przewodniczącym. Ma tytuł doktora prawa, a nie licencjat z
dziennikarstwa. Może opowiadać swoją wzruszającą historię imigranckiego dziecka, które ciężką pracą etc. etc., czego tak lubią słuchać Amerykanie. Bliżej mu do Obamy, niż do Palin,
ale w obecnym klimacie nienawiści do prezydenta, ludzie Rubio wolą
unikać takich skojarzeń, które mogą bardziej zaszkodzić niż
pomóc.
Poza
tym, last but not least,
Palin „wnosiła” w wianie Alaskę, której 3 głosy elektorskie i
tak zawsze zdobywa GOP – Rubio daje sporą szansę na Florydę, od
której znowu może zależeć wynik całych wyborów.
I
wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że Rubio konsekwentnie
powtarza, że nie jest zainteresowany byciem wiceprezydentem. Co
prawda równie konsekwentnie robi wszystko, żeby podtrzymywać
zainteresowanie własną osobą (a to przyśpieszy wydanie
autobiografii, a to w odpowiednim momencie poprze kandydata, do któremu jest ideologicznie najdalej, ale który wygrywa), więc
chyba należy traktować to jako obowiązkową dramaturgię kampanii
à
la
Juliusz Cezar: należy długo wyrażać swoje désintéressement,
żeby
nie wyjść na żądnego władzy, po czym niechętnie ulec „namowom
obywateli” i zgodzić się „dla dobra kraju”.
Pytanie
tylko czy kiedy Romney zdobędzie nominację (a na 99% tak będzie),
zdecyduje się na „idealnego” (zbyt idealnego?) Rubio? To, że
wyborcy by go pokochali, jest pewne, ale to niesie ze sobą oczywiste
zagrożenie, że kandydat rezerwowy przyćmi kandydata głównego.
Jeśli tak zdarzyło się cztery lata temu z wyrazistym McCainem, to
w przypadku Romneya jest tym bardziej prawdopodobne. A Romney może
być nudny, ale głupi nie jest. Nie po to od pięciu lat wydaje
fortunę, żeby utorować drogę do nominacji w 2016 roku dla
jakiegoś chłystka. Obstawiałbym zatem, że wybierze kogoś innego, choć, oczywiście, wszystko może się jeszcze zdarzyć - nawet i to, że tym kimś będzie Santorum.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz