Nie, wcale nie zapomniałem o konwencji Republikanów w Tampie - po prostu nie wydaje mi się zbyt interesująca. Oglądam niektóre przemówienia i wszyscy mówią z grubsza to samo: o swoich rodzinnych miasteczkach, o tym co mówił im ich ojciec, o małych przedsiębiorstwach ich ojców, wujków i dziadków, a przede wszystkim o matkach. I, oczywiście, Obamie, który zadłuża Amerykę, rozbudowuje rząd federalny i nie jest przywódcą. W sumie przewidywalna nuda.
Kilka rzeczy zwróciło jednak moją uwagę:
1) Tematem przewodnim konwencji GOP uczyniła odpowiedź na rzekomą uwagę Obamy, że jeśli masz jakiś biznes, to nie Ty go stworzyłeś. Jest to mój typ na największe kłamstwo tegorocznej kampanii, także dlatego, że jest tak grubymi nićmi szyte. Każdy, kto zadał sobie odrobinę trudu i posłuchał całej wypowiedzi Obamy - a nie tylko wyciętego fragmentu puszczanego w kółko przez Fox News - wie, że mowa była o tym, że jeśli masz jakiś biznes, to nie jesteś samowystarczalny, bo korzystasz z dróg i infrastruktury zbudowanej przez państwo, której zaiste "nie zbudowałeś".
2) Stosunkowo mało mówi się o samym kandydacie GOP. Prelegenci częściej mówią o urzędującym prezydencie (choć nie tak często, chyba, jak o matkach) niż o swoim kandydacie do Białego Domu. Wygląda to jak gdyby wspominali o nim z musu.
3) Jeśli ktoś wzbudza prawdziwy entuzjazm delegatów, to wyrzucający z siebie bitewne zawołania Chris Christie i - zwłaszcza - Paul Ryan. Z trudem wyobrażam sobie, żeby przemówienie Romneya było w stanie przyćmić mowę Ryana. Kamera czasem pokazuje Mitta - siedzi skrzywiony, z bólem wypisanym na twarzy. I właściwie trudno mu się dziwić. Z jednej strony musi słuchać tych wszystkich komunałów. Z drugiej, ma chyba przeczucie, że nie wygra i cała ta konwencja służy tak naprawdę promocji kandydatów do republikańskiej nominacji za cztery lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz