Choć
Oscara dla Heatha Ledgera za Mrocznego Rycerza uważam za w pełni zasłużonego, konwencji Nolanowych „Batmanów”
nie kupiłem od samego początku. Irytowało mnie też to, co –
podobno – jest ich największą zaletą, a mianowicie ich
rzekomy „realizm”, odmieniany przez wszystkie przypadki. W
Mrocznym Rycerzu Nolan
stawiał pytanie jak daleko można się posunąć w walce z
terroryzmem, o relacje między bezpieczeństwem i wolnością.
Wielu krytyków filmowych –
nie znających się zbytnio na komiksach – z zaskoczeniem
konstatowało, że komiks może być czymś więcej niż tylko
obrazkową historyjką, mówić o problemach społecznych, dylematach
moralnych i politycznych etc. Filmy Nolana po części
„zrehabilitowały” komiks i chwała im za to.
Czy
jednak należy przesadzać? Innymi słowy: jeśli
„komiksowość” traktuje się wyłącznie jako przykrywkę, czy –
może raczej – kostium, to należałoby natychmiast zadać pytanie,
po co w ogóle ten kostium? Jeśli świat przedstawiony w „Batmanach”
jest „normalny”, „realistyczny”, „taki jak nasz”, to
czemu wszyscy traktują poważnie facetów w maskach, którzy silą się na mówienie w dziwny sposób?
Zwieńczenie
trylogii miało być monumentalne, apokaliptyczne itd. Fabuła
wyraźnie wzorowana jest na serii komiksów No Man's Land,
w którym zniszczone przez trzęsienie ziemi Gotham zostaje uznane
przez władze za niemożliwe do uratowania i ogłoszone „ziemią
niczyją”. W Dark Knight Rises
Gotham zostaje na trzy miesiące zostawione samo sobie z nieco innych
przyczyn, ale owej apokaliptyczności pogrążonego w chaosie miasta
w ogóle nie widać. Owszem, jest trochę plądrowania, są jakieś
sądy kapturowe, ale wszystko to w skali mikro, jak gdyby Nolan nie
miał odwagi, by pokazać prawdziwą katastrofę Gotham – także, a
może przede wszystkim, moralną. Więcej dramaturgii ma w sobie
jedna scena z komiksowego No Man's Land
w której najwięksi zbrodniarze Gotham – Pingwin, Two-Face,
Riddler etc. – licytują się, oferując fortunę za ostatnie
jabłko w skazanym na zagładę mieście.
Stąd
chyba nieustanne podniosłe chóry i walenie w bębny, mające
przekonać widzów, że oglądają sceny „wielkie” i poruszające,
nawet jeśli na ekranie jakoś ich nie widać. Muzyka Hansa Zimmera
świetnie pasuje do patosu, jaki Nolan serwuje nam z taką wprawą,
jak gdyby pobierał lekcje u samego Rolanda Emmericha. Poprzedzające
atak Bane'a odśpiewanie amerykańskiego hymnu jest chwytem naprawdę
tanim, podobnie jak widok poszarpanej amerykańskiej flagi pod którą
gromadzą się nienagannie ubrani policjanci z zadumanymi twarzami.
Batman wygłasza górnolotne przemowy o tym, co znaczy bohaterstwo –
i to mimo dziury od noża w boku (o której szybko zresztą wszyscy
zapominają).
Gotham
z mrocznej fantazji na temat Nowego Jorku (znanej z komiksów i
filmów Burtona) zamieniło się po prostu w Nowy Jork. Widzimy zatem
dobrze znaną wszystkim panoramę miasta, nowe World Trade Center,
mamy też pościg Broadwayem, część finału dzieje się na Wall
Street. „Realizm” okazuje się
jednak tylko chwytem, a reżyser bez problemu zawiesza go ilekroć
przyjdzie mu na to ochota. Gdyby to był film realistyczny, to ktoś
z pewnością podjąłby próbę ucieczki z wyspy, a to odlatując
prywatnym śmigłowcem (na całym Manhattanie żaden milioner nie ma
ani jednego?), a to próbując wysadzić tunele etc. Gdyby to był
film realistyczny, w Mrocznym Rycerzu
ktoś z pasażerów promów na pewno nacisnąłby przycisk.
Czy
czepiam się nieistotnych detali? Nie wydaje mi się – gdyby tak
było, przyczepiłbym się do tego, że ośmiominutowy pościg trwa
na ekranie minut piętnaście, zaczyna się w biały dzień, a kończy
w środku nocy. Do tego, że kiedy panują straszliwe mrozy,
skuwające rzekę lodem, bohaterom na ekranie nawet nie leci para z
ust. Do tego, że policjanci od trzech miesięcy uwięzieni w
kanałach mają czyste mundury i w ogóle nie wyglądają na
zaniedbanych. TO są szczegóły. Nie jest nim natomiast wprowadzanie
do rzekomo realistycznej opowieści „starożytnego więzienia”
do którego „od setek lat wrzuca się więźniów”, a osadzeni
przypominają jakichś zawodzących mnichów z klasztoru Shaolin,
którzy jednak dysponują telewizją kablową. Takie rzeczy uchodzą
w Avengersach, Thorze i
innych „komiksowych”
adaptacjach komiksów. W przyjętej przez Nolana konwencji sceny w
„starożytnym więzieniu” ocierają się o śmieszność,
szczególnie widmowe pojawienie się dobrotliwego mistrza Jedi
Qui-Gon Jinna w roli nieśmiertelnego Ra's al Ghula.
Cały
wątek z al Ghulem, który chce zniszczyć współczesną Sodomę
wydawał mi się chybiony już w Batman Begins, trudno
mi zatem pojąć dlaczego wracać do niego po siedmiu latach. Siłę
filmom z Batmanem nadają jego przeciwnicy, czego najlepszym
przykładem był Joker – i u Burtona, i u Nolana. Joker z Mrocznego
Rycerza jest jednak wyjątkiem
potwierdzającym regułę zgodnie z którą wrogowie w filmach Nolana
są niecharyzmatyczni i niezbyt ciekawi. Tak było z Ra's al Ghulem i
Scarecrowem w Batman Begins – tak
samo jest i tutaj. Bane zamiast zaciekawienia czy przerażenia budzi
raczej uśmiech politowania, szczególnie pod koniec filmu, kiedy
pojawienie się Batmana komentuje głosem w ogóle nie pasującym do
swojego wyglądu (tak, wiem, że to było celowe, ale cóż z tego?)
i z przesadzonym brytyjskim akcentem mówi „Im-possible!” Do
cholery, czy to jest Bane czy zły z Bonda?
Porównanie
wydaje mi się o tyle zasadne, że ratowanie miasta przed nuklearną
zagładą jest właśnie zadaniem nie tyle Batmana, ile kilku innych
bohaterów popkultury. Komiksowy Batman dlatego był „realistyczny”
(w porównaniu, choćby, z takim Spider-Manem czy Supermanem), że
walczy z szaleńcami chcącymi przejąć kontrolę nad Gotham, walczy
z przestępczością, zbrodnią, moralnym upadkiem miasta, którego
uratować się nie da. Tymczasem fabuła Dark Knight Rises
w zaskakującym
stopniu przypomina The World is Not Enough (1999),
trzeciego Bonda z Piercem Brosnanem – tam też mieliśmy faceta z
dziwną głową, który przy pomocy bomby atomowej zamierza zniszczyć
duże miasto, a tak naprawdę (co okazuje się w finale) pracuje na
zlecenie kobiety, z którą głównego bohatera łączy relacja
emocjonalno-łóżkowa. Tam jednak obywało się bez patosu,
przeciwniczka była intrygująca, a jej plan miał sens. W Dark
Knight Rises bomba tyka, a nasz
dzielny Batman w ostatnich sekundach – a jakże – ocali miasto.
Ech.
PS pop-polityczny: Przyjemnie było zobaczyć, że sympatyczny senator z Vermont, Pat Leahy, nie tylko potrafi postawić się Jokerowi, ale też zasiada w radzie nadzorczej Wayne Enterprises. Poza tym, w roli prezydenta na ekranach telewizorów pojawia się William Devane, jeden z tych aktorów, którzy etatowo grają wysokich rangą polityków - był już wieloletnim sekretarzem stanu w administracji Josiaha Bartleta (West Wing), sekretarzem obrony w administracjach Keelera i Logana (24) i prezydentem w świecie Stargate. Wszystko wskazuje na to, że utrzymał się na stanowisku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz