Kiedy
prezydentura jej męża – niewiernego w małżeństwie, ale
popularnego wśród wyborców – dobiega końca, była pierwsza dama
postanawia sama rozpocząć karierę w polityce. Startuje w wyborach
na poziomie stanowym i odnosi sukces, a po kilku latach postanawia
sama ubiegać się o prezydenturę. Choć zwycięstwo w prawyborach
początkowo wydaje się mieć zapewnione, zostaje pokonana przez
młodszego, uwielbianego przez media kandydata, który wygrywa
wybory, a pokonanej rywalce proponuje stanowisko sekretarza stanu.
Każdy
chyba zauważy, że Political Animals
bardzo wyraźnie wzorują się na historii Hillary Clinton. Są
oczywiście drobne różnice: po opuszczeniu Białego Domu Elaine
Barrish była gubernatorem Illinois, a nie senatorem z Nowego Jorku;
jej mąż, Bud Hammond był gubernatorem Karoliny Północnej, a nie
Arkansas; młody polityk, który pokonał Elaine nie jest
czarnoskóry, ale ma włoskie pochodzenie. Cały pomysł na serial
opiera się jednak na tych różnicach, które nie są wyłącznie
kosmetyczne, ale stanowią urzeczywistnienie największych marzeń
zwolenników Hillary – do których należy również twórca
Political Animals, Greg
Berlanti. Po pierwsze, Elaine rozwiodła się z mężem, czyli
zrobiła to, co – zdaniem wielu – dawno już powinna była
zrobić Hillary: uniezależnić się od Billa nie tylko de facto, ale
też de iure. Po drugie, wielu rozczarowanych obecną administracją
wyborców Partii Demokratycznej namawiało Hillary do tego, by
wystąpiła przeciwko Obamie w tegorocznych prawyborach. Ku ich
rozczarowaniu, Hillary Clinton ogłosiła, że wycofuje się z
polityki – w fantazji Berlantiego Elaine planuje rzucić wyzwanie
walczącemu o reelekcję prezydentowi Garcettiemu.
Political
Animals są dość dziwnym
skrzyżowaniem serialu o polityce z operą mydlaną, a może nawet
operą mydlaną z wątkiem politycznym. Oczywiście, samo w sobie nie
jest to niczym złym (soap opery
bywają bardzo atrakcyjną guilty pleasure,
jak Dynastia, Powrót do Edenu
czy, ostatnio, Gossip Girl),
ale Political Animals
nie są zbyt dobre w żadnej z tych kategorii, przynajmniej na razie.
Niby mamy szereg klasycznych telenowelowych problemów: bulimię,
narkotyki, alkohol, próby samobójcze, zdrady i rzucanie wazami z
dynastii Ming, ale cóż z tego, skoro bohaterowie nie są zbyt
ciekawi – i to mimo że uatrakcyjniono „pierwszą rodzinę”,
upodobniając Clintonów/Hammondów do Kennedych. Zamiast niezbyt
wyrazistej córki mamy zatem dwóch synów, zgodnie ze schematem
jednego grzecznego, drugiego mniej, za to – już mniej
schematycznie – jawnego geja. I choć rzeczony TJ (Sebastian Stan)
jest względnie najciekawszą postacią, to jako rodzina Hammondowie
po prostu nie wydają się zbyt ciekawi. Do tego wyraźnie brakuje
jakiegoś czarnego charakteru, który nadawałby dynamikę serialowi
(Alexis, JR Ewing, cioteczka Jilly, ktokolwiek w tym stylu). Jeśli
to mają być „zwierzęta polityczne” to z pewnością nie lwy,
orły, sokoły – raczej leniwce.
Przeszkadza
też obsada. Bardzo lubię Sigourney Weaver, ale wydaje się
odgrywać Elaine Barrish bez większego przekonania. Mimo tego, i tak
przyciąga uwagę – nie tylko widzów, zresztą. Podczas gdy w 2008
roku media bezpardonowo (i seksistowsko) atakowały Hillary z powodu
jej rzekomo nieatrakcyjnego wyglądu, Elaine (mimo niekiedy bardzo
wątpliwych fashion choices)
jest obiektem pożądania kolejnych mężczyzn (rosyjskiego ministra
spraw zagranicznych, tureckiego ambasadora, a także swojego byłego
męża-kobieciarza) – ot, kolejna spełniona fantazja zwolenników
Hillary. Reszta aktorów jest jednak albo zbyt drętwa albo nazbyt
szarżuje, na czele z Ciaranem Hindsem (znanym z roli Cezara w Rzymie
HBO) w roli Buda Hammonda. Nie
wiem co skłoniło producentów do takiego wyboru. Przesadzony akcent
i „gadką” z Południa w wykonaniu Irlandczyka brzmią jak
parodia. Hammond – w serialowej rzeczywistości „najpopularniejszy
Demokrata od czasów Kennedy'ego” (sic!) – jest tak
niewiarygodny, niesympatyczny i obleśny, że z trudem zostałby
wybrany do rady miejskiej, a co dopiero na przywódcę kraju.
Wątek polityczny także rozczarowuje, zwłaszcza jeśli wspomni się
zapowiedzi twórców, (zbyt) ambitnie porównujących Political
Animals do West Wingu.
Intrygi polityczne przypominają kłótnie dzieci w piaskownicy, a
dyplomacja wygląda zgodnie z najgorszą sztampą Hollywood:
negocjacje (zawsze w sprawie uwolnienia amerykańskich obywateli
porwanych przez kogoś złego) polegają na patrzeniu rozmówcy
głęboko w oczy i grożeniu mu straszliwymi konsekwencjami. Przy
okazji dowiadujemy się też takich kretynizmów, jak to, że
prezydentowi Iranu zależy na tym, by na jego pogrzeb przyleciał
prezydent USA (sic). Nie twierdzę, że trzeba od razu zatrudniać
Kissingera jako konsultanta merytorycznego, ale jeśli konsekwentnie
wmawia się Amerykanom takie głupoty, to nic dziwnego, że później
wydaje im się, że polityka zagraniczna polega na strojeniu groźnych
min.
Greg
Berlanti, twórca Political Animals, ma
doświadczenie nie tylko w tworzeniu dość dobrze przyjętych oper
mydlanych (Brothers & Sisters; Dirty Sexy Money),
ale też nieudanych miksów polityczno-obyczajowych (Jack
& Bobby), więc chyba
powinien uczyć się na dawnych błędach. Wydaje mi się, że
znacznie ciekawsze byłoby konsekwentne zrealizowanie soap
opery o Białym Domu, a nie
udawania serialu politycznego – kto wie, być może Political
Animals przejdą ewolucję w tym
kierunku. Mniej głupot o „poślubieniu narodowi”, a więcej
rzucania porcelaną!
PS: Gdyby ktoś był ciekaw - na youtubie do zobaczenia pierwszy odcinek:
PS
dla fanów innych seriali: prezydent nazywa się Garcetti – bardzo
podobnie do Carcettiego, ambitnego radnego miasta Baltimore z The
Wire, który w trakcie serialu
zostaje burmistrzem i marzy o dalszej karierze. Gra go z kolei Adrian
Pasdar, znany z roli senatora-superbohatera w Heroes.
A mnie serial bardzo się podoba. Zgadzam się jednak co do tego, że nie jest to kino polityczne a raczej serial obyczajowy. Postaci uważam natomiast za wiarygodne i dobrze napisane. Choć ten tekst dotyczy chyba tylko pierwszego odcinka, po którym ja również miałem mieszane uczucia. Dalej było już tylko lepiej :)
OdpowiedzUsuń