sobota, 28 lipca 2012

"Political Animals": ni pies, ni wydra


Kiedy prezydentura jej męża – niewiernego w małżeństwie, ale popularnego wśród wyborców – dobiega końca, była pierwsza dama postanawia sama rozpocząć karierę w polityce. Startuje w wyborach na poziomie stanowym i odnosi sukces, a po kilku latach postanawia sama ubiegać się o prezydenturę. Choć zwycięstwo w prawyborach początkowo wydaje się mieć zapewnione, zostaje pokonana przez młodszego, uwielbianego przez media kandydata, który wygrywa wybory, a pokonanej rywalce proponuje stanowisko sekretarza stanu.


Każdy chyba zauważy, że Political Animals bardzo wyraźnie wzorują się na historii Hillary Clinton. Są oczywiście drobne różnice: po opuszczeniu Białego Domu Elaine Barrish była gubernatorem Illinois, a nie senatorem z Nowego Jorku; jej mąż, Bud Hammond był gubernatorem Karoliny Północnej, a nie Arkansas; młody polityk, który pokonał Elaine nie jest czarnoskóry, ale ma włoskie pochodzenie. Cały pomysł na serial opiera się jednak na tych różnicach, które nie są wyłącznie kosmetyczne, ale stanowią urzeczywistnienie największych marzeń zwolenników Hillary – do których należy również twórca Political Animals, Greg Berlanti. Po pierwsze, Elaine rozwiodła się z mężem, czyli zrobiła to, co – zdaniem wielu – dawno już powinna była zrobić Hillary: uniezależnić się od Billa nie tylko de facto, ale też de iure. Po drugie, wielu rozczarowanych obecną administracją wyborców Partii Demokratycznej namawiało Hillary do tego, by wystąpiła przeciwko Obamie w tegorocznych prawyborach. Ku ich rozczarowaniu, Hillary Clinton ogłosiła, że wycofuje się z polityki – w fantazji Berlantiego Elaine planuje rzucić wyzwanie walczącemu o reelekcję prezydentowi Garcettiemu.

Political Animals są dość dziwnym skrzyżowaniem serialu o polityce z operą mydlaną, a może nawet operą mydlaną z wątkiem politycznym. Oczywiście, samo w sobie nie jest to niczym złym (soap opery bywają bardzo atrakcyjną guilty pleasure, jak Dynastia, Powrót do Edenu czy, ostatnio, Gossip Girl), ale Political Animals nie są zbyt dobre w żadnej z tych kategorii, przynajmniej na razie. Niby mamy szereg klasycznych telenowelowych problemów: bulimię, narkotyki, alkohol, próby samobójcze, zdrady i rzucanie wazami z dynastii Ming, ale cóż z tego, skoro bohaterowie nie są zbyt ciekawi – i to mimo że uatrakcyjniono „pierwszą rodzinę”, upodobniając Clintonów/Hammondów do Kennedych. Zamiast niezbyt wyrazistej córki mamy zatem dwóch synów, zgodnie ze schematem jednego grzecznego, drugiego mniej, za to – już mniej schematycznie – jawnego geja. I choć rzeczony TJ (Sebastian Stan) jest względnie najciekawszą postacią, to jako rodzina Hammondowie po prostu nie wydają się zbyt ciekawi. Do tego wyraźnie brakuje jakiegoś czarnego charakteru, który nadawałby dynamikę serialowi (Alexis, JR Ewing, cioteczka Jilly, ktokolwiek w tym stylu). Jeśli to mają być „zwierzęta polityczne” to z pewnością nie lwy, orły, sokoły – raczej leniwce.

Przeszkadza też obsada. Bardzo lubię Sigourney Weaver, ale wydaje się odgrywać Elaine Barrish bez większego przekonania. Mimo tego, i tak przyciąga uwagę – nie tylko widzów, zresztą. Podczas gdy w 2008 roku media bezpardonowo (i seksistowsko) atakowały Hillary z powodu jej rzekomo nieatrakcyjnego wyglądu, Elaine (mimo niekiedy bardzo wątpliwych fashion choices) jest obiektem pożądania kolejnych mężczyzn (rosyjskiego ministra spraw zagranicznych, tureckiego ambasadora, a także swojego byłego męża-kobieciarza) – ot, kolejna spełniona fantazja zwolenników Hillary. Reszta aktorów jest jednak albo zbyt drętwa albo nazbyt szarżuje, na czele z Ciaranem Hindsem (znanym z roli Cezara w Rzymie HBO) w roli Buda Hammonda. Nie wiem co skłoniło producentów do takiego wyboru. Przesadzony akcent i „gadką” z Południa w wykonaniu Irlandczyka brzmią jak parodia. Hammond – w serialowej rzeczywistości „najpopularniejszy Demokrata od czasów Kennedy'ego” (sic!) – jest tak niewiarygodny, niesympatyczny i obleśny, że z trudem zostałby wybrany do rady miejskiej, a co dopiero na przywódcę kraju.


Wątek polityczny także rozczarowuje, zwłaszcza jeśli wspomni się zapowiedzi twórców, (zbyt) ambitnie porównujących Political Animals do West Wingu. Intrygi polityczne przypominają kłótnie dzieci w piaskownicy, a dyplomacja wygląda zgodnie z najgorszą sztampą Hollywood: negocjacje (zawsze w sprawie uwolnienia amerykańskich obywateli porwanych przez kogoś złego) polegają na patrzeniu rozmówcy głęboko w oczy i grożeniu mu straszliwymi konsekwencjami. Przy okazji dowiadujemy się też takich kretynizmów, jak to, że prezydentowi Iranu zależy na tym, by na jego pogrzeb przyleciał prezydent USA (sic). Nie twierdzę, że trzeba od razu zatrudniać Kissingera jako konsultanta merytorycznego, ale jeśli konsekwentnie wmawia się Amerykanom takie głupoty, to nic dziwnego, że później wydaje im się, że polityka zagraniczna polega na strojeniu groźnych min.

Greg Berlanti, twórca Political Animals, ma doświadczenie nie tylko w tworzeniu dość dobrze przyjętych oper mydlanych (Brothers & Sisters; Dirty Sexy Money), ale też nieudanych miksów polityczno-obyczajowych (Jack & Bobby), więc chyba powinien uczyć się na dawnych błędach. Wydaje mi się, że znacznie ciekawsze byłoby konsekwentne zrealizowanie soap opery o Białym Domu, a nie udawania serialu politycznego – kto wie, być może Political Animals przejdą ewolucję w tym kierunku. Mniej głupot o „poślubieniu narodowi”, a więcej rzucania porcelaną!

PS: Gdyby ktoś był ciekaw - na youtubie do zobaczenia pierwszy odcinek:


PS dla fanów innych seriali: prezydent nazywa się Garcetti – bardzo podobnie do Carcettiego, ambitnego radnego miasta Baltimore z The Wire, który w trakcie serialu zostaje burmistrzem i marzy o dalszej karierze. Gra go z kolei Adrian Pasdar, znany z roli senatora-superbohatera w Heroes.

1 komentarz:

  1. A mnie serial bardzo się podoba. Zgadzam się jednak co do tego, że nie jest to kino polityczne a raczej serial obyczajowy. Postaci uważam natomiast za wiarygodne i dobrze napisane. Choć ten tekst dotyczy chyba tylko pierwszego odcinka, po którym ja również miałem mieszane uczucia. Dalej było już tylko lepiej :)

    OdpowiedzUsuń