sobota, 14 lipca 2012

Finał zabawy

Ani się człowiek spostrzegł, a tu powoli już dobiega końca gra w "veepstakes". Choć konwencja partyjna dopiero pod koniec sierpnia, sztab Romneya zasugerował, że już niebawem ich kandydat ogłosi, kogo wybrał na swojego wiceprezydenta.

W tym roku sytuacja jest o tyle niecodzienna, że na giełdzie nazwisk nie pojawiają się w ogóle inni uczestnicy prawyborów. Do tej pory zwycięzca nierzadko wybierał sobie na kompana jednego z pokonanych kolegów (Reagan, Clinton, Kerry) - a przynajmniej rozważał taką możliwość. Tym razem nie ma kogo wybierać - jak w "Hunger Games": w świetle kamer uczestnicy skoczyli sobie do gardeł i powyrzynali się wzajemnie, aż na placu boju pozostał tylko jeden, bardzo pokiereszowany zwycięzca. Mowy nie ma zatem o żadnym Santorumie czy Gingrichu.


To sprawiło, że w tej wesołej zabawie uczestniczyli niemal wszyscy. Media wyrzucały z siebie listy nazwisk, czasami zupełnie przypadkowych, i domagały się komentarzy.




W kolejnym etapie słuchaliśmy o tym, kto jest "vetted" czyli sprawdzany pod kątem ewentualnej nominacji. Innymi słowy - czy nie ma kochanki/kochanka, czy nie oszukuje na podatkach, czy nie zatrudnia nielegalnie gosposi, czy nie powiedział kiedyś czegoś STRASZNIE głupiego, etc. Twist zabawy polega na tym, że i tak właściwie nie ma jak sprawdzić kto jest, a kto nie jest prześwietlany, toteż wszystkie strony mogą mówić, co im się żywnie podoba. 

Jeśli zatem jest się ambitnym politykiem średniego szczebla, można łatwo pozyskiwać punkty do znaczenia, rozpoznawalności i obecności w mediach. Równocześnie stosuje się jednak formułkę "jestem bardzo zaszczycony/a, że jestem prześwietlany, ale dalej chcę pracować na zajmowanym stanowisku (gubernator/senator), bo tak obiecałem/am wyborcom...", za pomocą której zdobywa się punkty do odpowiedzialności i oszczędza sobie wstydu, gdyby okazało się, że nie przeszło się do etapu następnego. Jeśli jest się kimś ważnym, a przy tym rzeczywiście zainteresowanym wiceprezydenturą, po wygłoszeniu standardowej formułki należy dodać, że "dałoby się przekonać".

Jeśli się jest Romneyem, można z kolei podsycać zainteresowanie różnymi kandydatami w zależności od potrzeb. Kiedy pojawia się jakiś sondaż, w którym Romney na słabe notowania u kobiet, zwraca się uwagę, że "na liście" jest przecież dużo kobiet - Nikki Haley, Kelle Ayotte, Susana Martinez - a żona Romneya mówi, że jej mąż "rozważa wybranie kobiety na wice". To "rozważanie" jest w ogóle wygodną formułką.

Kiedy tematem są problemy Republikanów z latynoskimi wyborcami, częściej  mówi się o Marco Rubio i wspomnianej już Martinez, gubernator Nowego Meksyku. To ma pokazać, że Romney i GOP są wrażliwi na sprawy tej grupy i poważnie rozważają wybranie latynoskiego VP, ale to, że padają tylko dwa nazwiska, pokazuje raczej jak krótka jest "latynoska ławka" Republikanów.

Czasami zabawa jest aż nazbyt przejrzysta. Po tym, jak kilka dni temu Romney został wybuczany na spotkaniu z NAACP (Krajowym Stowarzyszeniem na rzecz Awansu Ludności Kolorowej), nagle na giełdzie wiceprezydenckiej pojawiła się Condoleezza Rice. Pal sześć, że jak na dzisiejsze standardy GOP jest ona bez mała socjalistką (pro-choice, popiera związki partnerskie, groza) - po wpadce na spotkaniu NAACP sztab Romneya za wszelką cenę chce pokazać, że ich kandydat "rozważa wybranie czarnej osoby", a Condi Rice jest JEDYNĄ rozpoznawalną czarną osobą w szeregach Republikanów. 

Oczywiście, media czasem utrudniają zabawę - obu stronom - donosząc, że dana osoba wcale nie jest "vetted" przez sztab Romneya. Dla kandydata jest to policzek, bo okazuje się, że nawet nie zakwalifikował się do półfinału. Dla Romneya - problem, bo okazuje się, że pomimo zapewnień, wcale nie bierze pod uwagę tego latynosa czy tej kobiety.

Dziś, zbliżając się do finału, słyszymy już tylko o "krótkiej liście", na której mają znajdować się cztery nazwiska:
  • Paul Ryan, kongresmen z Wisconsin, ten od planu oszczędnościowego GOP,
  • Bobby Jindal, gubernator Luizjany, 
  • Tim Pawlenty, były gubernator Minnesoty,
  • Rob Portman, senator z Ohio. 
Jak widać - żadnej kobiety, żadnego latynosa, żadnego Afroamerykanina, mniejszości reprezentuje przynajmniej Jindal - z pochodzenia Hindus. 


Ponieważ ja również bawię się w "veepstakes", obstawiam któregoś z nudziarzy - Pawlenty'ego albo Portmana, od którym od dawna mówiło się, że zostanie VP Romneya. Nie przyćmi szefa, jest z kluczowego Ohio, ma doświadczenie. Z kolei Pawlenty jest z Minnesoty, która też jest ważna, nie brakuje mu doświadczenia i jest odrobinkę ciekawszy od Portmana. Cztery lata temu znalazł się nawet na "krótkiej liście" McCaina, ale ostatecznie wybór padł na wszyscy-wiemy-kogo z wiemy-jakim-skutkiem. Przypuszczam zatem, że Romney nie popełni tego samego błędu i wybierze kogoś bezpiecznego. Choć, jak wiemy, w tej zabawie zdarzają się i niespodzianki, to tegoroczna nie nazywa się ani Condi Rice, ani Marco Rubio, ani (chyba) Bobby Jindal. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz