wtorek, 12 czerwca 2012

Trzeci Bush

Niecałe dwa tygodnie temu odsłonięto w Białym Domu oficjalny portret 43 prezydenta, George'a W. Busha. W swojej kategorii nic specjalnego - sam Bush namalowany jest, co prawda, lepiej niż Clinton, ale nieproporcjonalne krzesło o które się opiera wygląda naprawdę strasznie. No cóż, skończyły się już czasy, kiedy prezydenckie portrety malował Singer Sargent.  


Dubya może teraz poświęcać większość czasu na granie w golfa - dziś kiedy pada nazwisko Bush, chodzi już o kogoś innego. Parę dni temu brat George'a, były gubernator Florydy, Jeb (John Ellis Bush), przyznał, że powinien był ubiegać się w tym roku o nominację Republikanów. Można powiedzieć - "Mądry Bush po szkodzie" - wszyscy mu to przecież powtarzali już od co najmniej roku. W teorii, miał wszystko,  czego było trzeba - poparcie elektoratu i partyjnego establishmentu równocześnie, sympatię latynoskich wyborców (via żona Meksykanka), i innych mniejszości, kluczową Florydę w garści, dostęp do pieniędzy na kampanię, a do tego wszystko charyzmę, której tak bardzo brakuje Mittowi Romneyowi.

Ma jednak Jeb także wady, a jedną z nich jest nazwisko - jednak, wbrew pozorom, wcale nie  tylko dlatego, że wyborcom kojarzyłby się z bratem, a zatem - pośrednio - wojną w Iraku, ograniczaniem swobód obywatelskich i kryzysem bankowym 2008 roku. Jeb nigdy nie był bliskim politycznym współpracownikiem brata i nie odgrywał żadnej roli w czasie jego prezydentury.



Problemem Jeba było - i nadal jest - nie tyle to, że dla ogólu elektoratu byłby spadkobiercą swojego starszego brata, ale to, że dla niemałej części GOP byłby spadkobiercą ojca. W 1992 roku, kiedy Bush ojciec przegrał z Billem Clintonem, Jeb - zawsze uważany w rodzinie za mądrzejszego i bardziej utalentowanego - zaczynał na Florydzie karierę publiczną. To on  miał był polityczną nadzieją rodziny, ale na przeszkodzie stanęły ambicje brata, który - nieco ku zaskoczeniu rodziny - został gubernatorem Teksasu, a potem prezydentem kraju. 

Tymczasem, wedle dzisiejszych standardów, Jeb nie jest konserwatywnym Republikaninem, jak brat, ale - tak jak jego ojciec - Republikaninem umiarkowanym, jednym z ostatnich przedstawicieli ginącego gatunku. Należy do niego też Mitt Romney, który żeby przetrwać w nieprzyjaznym środowisku, jakim stała się dzisiejsza GOP, musiał przybrać barwy ochronne, strojąc się w szaty ultrakonserwatysty. Niezbyt mu to - oczywiście  - wychodzi, ale wszyscy udają, że w to wierzą: prawdziwi konserwatyści, żeby w listopadzie móc głosować na niego z jako takim przekonaniem; Demokraci z Obamą na czele, żeby móc łatwiej zrównywać Romneya z Santorumem, Palin i świrami w rodzaju Rusha Limbaugha czy Glenna Becka, który ostatnio stwierdził, że Theodore Roosevelt był socjalistą.

Jeb, stwierdziwszy, że przespał swoją szansę, może teraz mówić szczerze. I mówi to, co myśli, ale co w panującej dziś w GOP atmosferze ideologicznej ortodoksji, brzmi jak herezje. Jak to, że za czasów jego ojca (i Ronalda Regana) Republikanie szli na kompromisy z Demokratami. Że wspólpraca obu partii pozwala na zrobienie wielu pożytecznych rzeczy. Odważył się pochwalić Obamę i niektórych członków jego gabinetu.
Nie muszę bawić się w bycie stuprocentowo przeciwko prezydentowi Obamie w sprawach w których uważam, że postępuje słusznie (...). Nie mam zamiaru po prostu powtarzać "nie", "nie".
Jeb przyznał też - o zgrozo - że aby zrównoważyć budżet konieczne jest nie tylko dokonywanie cięć (co, jak mantrę powtarzają Republikanie), ale też podnoszenie podatków. Do tego dodał, że jeśli Romney wygra, będzie konieczny "wielki kompromis" między obiema partiami i Republikanie będą musieli podnieść podatki - tak, jak kilkakrotnie zrobił to Ronald Reagan (sic!) i Bush ojciec (co, ostatecznie, kosztowało go prezydenturę, ale nie nominację własnej partii - to jednak trochę inna historia).

Do tego wszystkiego przyznał rację Obamie, że Reagan i Bush ojciec mieliby dziś kolosalne problemy z uzyskaniem nominacji GOP. Czym, właściwie, odpowiedział na pytanie jakie byłyby jego własne szanse w roku 2016, gdyby chciał startować jako kandydat "umiarkowany".

PS: Dziś 88 urodziny obchodzi George H. W. Bush, 41 prezydent. Choć 75, 80 i 85 urodziny świętował skacząc ze spadochronem, stan zdrowia nie pozwala mu już na tak spektakularne obchody. Ważniejsze jest jednak to, że Bush ojciec, który nigdy nie (współ)napisał wielkich wspomnień z czasów swojej prezydentury, zgodził się na to, by HBO nakręciło o nim film dokumentalny - "41". Premiera pojutrze, 14 czerwca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz