poniedziałek, 11 marca 2013

Festiwal hipokryzji

Jak to zazwyczaj bywa, polskie media mówiąc o trzynastogodzinnym blokowaniu mównicy przez senatora Randa Paula skupiły się głównie na związanych z tym "atrakcjach", przede wszystkim na tym, że musiał  zakończyć (prze)mówienie, bo chciało mu się sikać. Mało kogo interesowało meritum - motywacje, którymi kierował się senator, sprzeciwiający się nominowaniu na szefa CIA Johna Brennana, człowieka odpowiedzialnego za obecną politykę stosowania bezzałogowych dronów do zabijania terrorystów i podejrzanych o terroryzm, w tym także obywateli amerykańskich. Można Paula nie lubić, a jego libertariańskie poglądy uważać za bzdurne uproszczenia, ale nie da się ukryć, że w tym akurat przypadku zachował się nie tylko słusznie, ale też - jako jeden z nielicznych - uczciwie i konsekwentnie. Nawet jeśli przy okazji nieoficjalnie rozpoczął swoją kampanię prezydencką A.D. 2016.

senator Rand Paul

Przy okazji senackiej debaty nad nominacją Brennana świat stanął na głowie. Polityk kojarzony z Tea Party okazał się głosem rozsądku, Republikanie stanęli w jednym szeregu ze znienawidzoną przez siebie lewicową organizacją ACLU (American Civil Rights Union), a Demokraci znaleźli się niebezpiecznie blisko lorda Sithów, Dartha Cheneya.

W czasach Busha, Republikanie wyśmiewali obawy liberałów, którzy zwracali uwagę na wciąż rosnące uprawnienia władzy federalnej w zakresie bezpieczeństwa narodowego, prawo do podsłuchiwania bez nakazu sądowego etc. Pomysł "sądzenia terrorystów", traktowania ich jak jeńców wojennych, podlegających przepisom prawa, przedstawiali jako idiotyczny i niepatriotyczny. Usprawiedliwali użycie tortur jako zła koniecznego, opowiadali się bezterminowym przetrzymywaniem podejrzanych o terroryzm, w tym także amerykańskich obywateli. Dziś ci sami ludzie drżą ze strachu przed tym, że rządowy dron zastrzeli ich bez żadnego powodu "w kawiarni w San Francisco".

Demokraci nie są w tym przypadku o wiele lepsi. Parę lat temu oskarżali Busha i Cheneya o zbrodnie wojenne, tajne rządowe programy uważali za deptanie konstytucji. Dziś zazwyczaj bronią Obamy, choć nikt nie ma chyba wątpliwości, że gdyby administracja republikańskiego prezydenta zachowywała się w tej kwestii tak samo, jak administracja Obamy, pierwsi zarzucaliby mu wprowadzanie cichaczem dyktatury. Przeciwko zatwierdzeniu Brennana głoswała jedynie garstka demokratycznych senatorów, reszta - nawet jeśli miała jakieś wątpliwości - nie chciała być łączona z Randem Paulem. Zdaniem większości Demokratów (i Republikanów) sprawa została rozwiązana, bo prokurator generalny zapewnił Paula, że "prezydent nie ma prawa używać dronów na amerykańskiej ziemi przeciwko amerykańskim obywatelom niezaangażowanym w walkę", a poza tym laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie będzie przecież zabijał niewinnych obywateli swojego kraju.

Szczytem hipokryzji - z obu stron sceny politycznej - jest bowiem to, że zainteresowanie dronami gwałtownie wzmogło się dopiero wtedy, kiedy pojawiła się kwestia zabijania Amerykanów. Ataki przy pomocy dronów trwają co najmniej od 2004 roku, w tym czasie zginęło już parę tysięcy osób, w tym także cywile i dzieci. W tym samym czasie w ten sam sposób zginęło trzech amerykańskich obywateli. TRZECH.

John Brennan w czasie  przesłuchania przed senacką komisją do spraw wywiadu

W orędziu do narodu miesiąc temu Obama obiecał więcej przejrzystości w kwestii dronów, po czym na stanowisko szefa CIA mianował człowieka, który cały program dronów wymyślił. Żeby nie było wątpliwości - nie wierzę w rojenia skrajnej prawicy, że rząd federalny (ten albo inny) planuje zabijanie amerykańskich obywateli ot tak, po prostu. Nie wierzę też - jak skrajna lewica i Julian Assange - że jedynym rozwiązaniem jest tzw. "pełna jawność", odtajnienie wszystkich dokumentów jak leci. 

Wiadomo, że każdy amerykański prezydent będzie zlecał zabijanie ludzi uznanych za wrogów Stanów Zjednoczonych - czy to jawnie, na wojnie, czy potajemnie, przez jednostki specjalne, czy wreszcie za pomocą dronów, które są de facto nowoczesną wersją komandosów. Zmienić się tego raczej nie da,  choć - oczywiście - nie jest to powód do radości. Uważam jednak, że można - a nawet należy - wymagać od rządu (szczególnie centrolewicowego, szermującego hasłami otwartości i demokracji), żeby gotów był poddawać się jakiejś formie kontroli ze strony obywateli, szczególnie w tak istotnej sprawie jak decydowanie o życiu i śmierci ludzi - nie tylko Amerykanów.


PS: Żeby było zabawniej (?) okazało się, że Brennan złożył przysięgę na egzemplarz konstytucji z 1787 roku, a zatem taki, który nie zawierał Bill of Rights, czyli pierwszych dziesięciu poprawek - prawa wolności słowa, wolności wyznania, wolności prasy etc. - przyjętych w 1791 roku po to, by ograniczyć władzę rządu federalnego nad obywatelami. Wiadomo, że to głupi przypadek, ale w obecnej sytuacji naprawdę niefortunny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz